
WŚRÓD PRZYJACIÓŁ NAD BRZEGIEM NILU – fotoreportaż z podróży Danuty Baranowskiej
Odsłony: 92
Z ulgą zostawiłam za sobą zimowe, ponure dni i ruszyłam po słońce do kraju faraonów, do moich egipskich przyjaciół. Kair przywitał mnie słońcem i nieuchwytnym, jedynym w swoim rodzaju orientalnym zapachem. Samolot do Asuanu odlatywał za dwie godziny, ale czas oczekiwania wcale mi nie się dłużył. Lubię lotniska, lubię gwar, różnojęzyczny tłum i atmosferę podróży…
Z Kairu do Asuanu można dostać się koleją lub samolotem. Podróż pociągiem jest bardzo długa, bo około kilkunastu godzinna ale ciekawsza, chociaż chwilami nużąca. Czasami za oknem wagonu nie widać nic, tylko piasek i skalistą pustynię. Ale kiedy pociąg wjeżdża w dolinę Nilu, krajobraz staje się zróżnicowany, po drodze ukazują się ubogie wioski, pola uprawne i większe miasta takie jak Luksor, czy Kom Ombo. Samolot odległość około tysiąca kilometrów pokonuje w niecałe dwie godziny. Widok ziemi egipskiej z okien samolotu jest niezwykły. Aż po horyzont ciągnie się czerwono – bura, popękana ziemia, przecięta niebieską wstęgą rzeki, wzdłuż, której krzewi się bujnie soczysta zieleń. To dolina Nilu i pola uprawne. Egipcjanie mówią, że Nil jest życiem Egiptu.


Asuan – najbardziej gorące miasto, często nazywany bramą do „Czarnej Afryki”, niegdyś centrum handlowe dla karawan, dzisiaj, dzięki Wielkiej Tamie wybudowanej w 1971 roku – duży ośrodek przemysłowy.
Już z daleka zobaczyłam uśmiechniętą twarz Ibrahima. Po chwili utonęłam w mocnych ramionach mojego egipskiego przyjaciela.
– Do domu pojedziemy dorożką, będzie szybciej. Jasmine już na nas czeka z jedzeniem – powiedział Ibrahim chwytając za rączkę mojej walizki.
Z ciekawością rozglądałam się dookoła, rozpoznając znajome miejsca. Nic się tutaj nie zmieniło. Czas jakby się zatrzymał. Było tak samo gorąco jak każdego roku. Mężczyźni, nigdzie się nie spieszyli, siedzieli przed herbaciarniami, paląc fajki wodne. Kobiety spowite w tradycyjne ubiory z koszami jarzyn i owoców na głowie wracały z pobliskiego targu.


Po niedługiej chwili skręciliśmy w wąską uliczkę. Stadko kur uciekło w popłochu przed kopytami końskimi, obok czarna koza z zapałem ogryzała gałęzie mizernego drzewka. Taki widok to normalna rzecz w Egipcie.
Dorożka zatrzymała się przed budynkiem otoczonym białym murem z jasnoniebieską bramą. Bosonogie dzieciaki, stojące z boku, ciekawe jak wszędzie, przyglądały się z otwartymi buziami.
– As-salam aleikum (dzień dobry) – odezwałam się do nich. Dzieci ze śmiechem rozpierzchły się dookoła i tylko mały czarnowłosy chłopczyk odpowiedział rezolutnie:
– Wa aleikum as salam
Za bramą znajdowało się przestronne podwórze brukowane jasnymi, kamiennymi płytami, ocienione drzewem hibiskusa i czerwono kwitnącą bugenwilą, Na środku patia widniał niewielki basen a raczej oczko wodne z fontanną. W drzwiach domu przywitała mnie żona Ibrahima, Jasmine trzymając za rękę córeczkę.
– Ależ wyrosła ta wasza Hannach – powiedziałam z uśmiechem do przyjaciół.
Po gorących powitaniach zasiedliśmy do spóźnionego posiłku. Na stole pojawiły się regionalne potrawy kuchni egipskiej, a więc kuszari czyli mieszanina ryżu, makaronu, soczewicy i grochu włoskiego, polana aromatycznym ostrym sosem. Następnie danie narodowe, czyli pasta z fasoli z dodatkiem oliwy, soli, pieprzu i cytryny zwana ful, której małe kulki smaży się w gorącym tłuszczu. Na deser owoce i daktyle oraz bardzo słodkie ciasteczka, i to, co było mi najbardziej potrzebne – wspaniała, aromatyczna, mocna kawa.




Ibrahim jest z pochodzenia Nubijczykiem. Jego cała rodzina: rodzice, bracia i siostra, która kilka miesięcy temu wyszła za mąż mieszkają w małej wiosce parę kilometrów od Asuanu w górę Nilu. Utrzymują się z uprawy trzciny cukrowej, pomidorów i połowu ryb w pobliskiej rzece. Sam Ibrahim posiada własny sklep z pamiątkami w Asuanie, posługuje się biegle językiem angielskim. On jeden z siedmiorga rodzeństwa skończył szkołę handlową, odpowiadającą naszej szkole policealnej. Jasmine nie pracuje, ale kobiety egipskie bardzo rzadko pracują poza domem.
Szybko nadszedł wieczór. Mała Hannach zasnęła z polskim pluszowym misiem w objęciach i umorusaną wedlowskimi czekoladkami buzią.
– My też już chodźmy spać powiedział Ibrahim – jutro po południu popłyniemy feluką do mojej wioski, czekają tam na nas – dodał z uśmiechem.
– Rano jednak najpierw wybiorę się na spacer po wąskich zaułkach i uliczkach Asuanu – pomyślałam – idąc do swego pokoju.
O świcie obudził mnie głos muezina wzywającego z minaretu przy meczecie, wiernych do modłów. Mimo wczesnej pory, zrobiło się już bardzo ciepło. Wolnym krokiem ruszyłam wzdłuż ulicy Corniche An-Nil. Na drugim brzegu Nilu widniały wzgórza i piaski pustyni. Na szczycie nagiego pagórka wznosiła się kaplica muzułmańskiego świętego męża – marabuta, dalej na zboczu można było dostrzec rząd małych ciemnych otworów, będącymi grobowcami asuańskich starożytnych dostojników. Rzeka w tym miejscu przeciskała się między wyspami Botaniczną i Elefantyną, tworząc fascynujący widok rozbijających się o skały i spienionych wodnych wirów.
Wędrowałam wolno w kierunku starego miasta. O tej porze było tam bardzo spokojnie. Życie na suku rozpoczyna się dopiero wieczorem, kiedy bazar wypełnia się tłumem. Bez pośpiechu oglądałam stoiska barwnych wyrobów tutejszego rękodzieła, stragany wypełnione korzeniami i owocami, sklepiki oferujące wyroby ze skóry, biżuterię i tkaniny. Worki i kosze pełne silnie pachnących przypraw, oraz intensywne zapachy kadzidła i perfum tworzyły niepowtarzalną orientalną atmosferę.
W południe, kiedy zaczyna się największy upał, życie w mieście zamiera, tylko nieliczne herbaciarnie pozostają otwarte. Z daleka usłyszałam dźwięki przyciszonej arabskiej muzyki. Z zaciekawieniem podeszłam bliżej. Przedłużony daszek skutecznie ocieniał kilka stolików i krzeseł w wąskiej uliczce. Stary Egipcjanin w szarej galabiji i turbanie na głowie przyniósł mi świeżo upieczony arabski chleb i sok wyciśnięty z trzciny cukrowej. Bo być w Asuanie i nie spróbować tego specjału to tak jakby się w Asuanie wcale nie było.
Po południu ruszyłam na spotkanie z Ibrahimem i Jasmine. Przyjaciele czekali już na brzegu rzeki. Po niedługiej chwili do nabrzeża podpłynęła urokliwa, żaglowa łódź, prowadzona wprawną ręką ciemnoskórego Nubijczyka. Słońce rzucało złote refleksy na rzekę, obok nas wolno przepływały feluki, po wodzie niosła się monotonna pieśń żeglarzy, a ja odczuwałam niezwykły spokój i chyba moc Nilu płynącego niezmiennie od tysiącleci, pamiętającego czasy faraonów i świetności starożytnego Egiptu.


Feluka powoli zbliżała się do brzegu. Z nutką niepokoju patrzyłam na koślawy pomost, ale Ibrahim jakby czytając w moich myślach, uśmiechnął się i powiedział – nie bój się on wytrzyma.
Tuż obok pomostu znajdowała się wytwórnia cegieł. Muł nilowy ułożony w specjalnych drewnianych formach, wysuszony na słońcu służy jako materiał budowlany. Dalej znajdowała się nadal czynna, chyba stuletnia studnia z „wodociągiem”. Była to poruszana przez wielbłądy olbrzymia drewniana turbina, której łopatki doprowadzały wodę z Nilu do drewnianych koryt dostarczając ją do rodzinnej wsi Ibrahima, widocznej po drugiej stronie drogi. Stado jednogarbnych wielbłądów poganianych przez bosonogie dzieciaki przecięło nam drogę. Na skraju wsi na mizernej trawie pasły się kozy i owce.
Rodzina Ibrahima jest bardzo gościnna i serdeczna. Jego siostra Aszura przywitała nas wybornym zimnym naparem z hibiskusa o pięknej rubinowej barwie zwanego carcade. A matka zaprosiła wszystkich do stołu na powitalny poczęstunek. Jak zwykle w egipskich domach na stole znajdował się wielki półmisek kuszari, wyśmienite sosy, żółte słodkie melony i daktyle oraz pyszny arabski chleb. To nie jest takie zwyczajne pieczywo jak u nas. Arabski chleb to rodzaj płaskich okrągłych podpłomyków zagniatanych z mąki i wody, pieczonych, dawniej na rozgrzanych w ognisku kamieniach, dzisiaj w specjalnych piecach. Chleb ten rozrywa się palcami i spożywa z oliwą lub ostrymi sosami.
Centralnym miejscem domu, jest dziedziniec, gdzie toczy się życie rodzinne i sąsiedzkie, gdzie panowie palą nargile, grają w domino, rozmawiają o polityce, gdzie bawią się dzieci, gdzie spotykają się kobiety. Na piętrze znajdują się sypialnie i „salon” – wszystko to umeblowane, prostymi, jasnymi meblami, z dużą ilością kolorowych poduszek i kilimów ręcznie tkanych. Na dachu znajdują się tarasy, służące jako strychy, suszarnie bielizny i składziki (deszcz tutaj prawie nigdy nie pada).
Powoli zbliżał się wieczór, ale jakże inny niż w Polsce. W Egipcie słońce chowa się szybko za horyzontem i niemal natychmiast robi się ciemno. Taki nasz polski zmierzch nie istnieje.
Odprowadzeni przez gromadę dzieciaków wróciliśmy do łodzi. Zrobiło się zupełnie ciemno. Sternik zapalił latarnię na dziobie feluki i śpiewając swoją nubijską pieśń sprawnie kierował łódź do brzegu. W ciemnościach ukazywały się światła innych łodzi, po wodzie niosły się tęskne, nastrojowe tony. W takich chwilach wydaje się, że czas stanął w miejscu.
Kocham Egipt, i jestem niezmiernie szczęśliwa, że mogłam poznać jego mieszkańców i ich życie, że mam przyjaciół wśród Egipcjan, którzy są wspaniałymi ludźmi, tylko żyją inaczej niż my i w innej religii są wychowani.
tekst i fotografie: Danuta Baranowska
materiał chroniony prawem autorskim
Danuta Baranowska – stuprocentowy zodiakalny baran, niespokojny duch, aktywnie i entuzjastycznie nastawiona do życia. Jak przystało na znak żywiołu ognia, uwielbia kolor czerwony. Kocha książki w każdej ilości, przyrodę, góry, kawę z kardamonem i koty. Jest właścicielką, a właściwie niewolnicą kota ragdolla o imieniu Misiek. Jej pasją są podróże, zwiedzanie niezwykłych miejsc, poznawanie ciekawych ludzi oraz fotografia.
Wprost trudno uwierzyć, że jest tam gdzieś inny świat. Bez polityki zakazów, nakazów. Dobrze im tam żyć.