
Odsłony: 210
Przed kilkunastu laty, kiedy jeszcze Tatry nie były schodzone do ostatniego kamyka, kiedy można było wędrować godzinami i spotkać na szlaku tylko kozice i świstaki, często odwiedzałam te nasze najpiękniejsze góry. Czasami były to wspinaczki wysokogórskie, innym razem tylko włóczęga po szczytach. Dziś już nie bywam w Tatrach, bo i Zakopane już inne i czasy prawdziwych górołazów minęły, nie ma już tej specyficznej górskiej atmosfery i nie ma tamtych ludzi. Wspomnienia jednak pozostają na zawsze i kiedy tylko pomyślę o Tatrach, widzę przed sobą ukochane ścieżki, poszarpane szczyty, tajemnicze górskie stawy i strome tatrzańskie ściany. Jedno z takich wspomnień pozostało ze mną ku przestrodze, na zawsze….
Był cudowny, letni poranek. Powietrze przejrzyste i rześkie jak to w górach. Szłam szybko ścieżką przez Skupniów Upłaz. Nie czułam zmęczenia, ale uniesienie. Byłam tylko ja i Tatry. Uwielbiałam samotne wędrówki po górach. Tutaj znałam prawie każdy kamień i zawsze wracałam na szlak z jednakową radością. Minęło niecałe półtorej godziny kiedy znalazłam się w legendarnym tatrzańskim schronisku „Murowaniec”. Hala Gąsienicowa to miejsce znane wszystkim taternikom i nie tylko. To jakby symbol Polskich Tatr.
Drzwi, niezmiennie jak każdego roku, przeciągle zaskrzypiały. W znajomym wnętrzu rozchodziły się niebiańskie zapachy dobrego jedzenia. Dopiero teraz poczułam głód.
– Szybkie śniadanie, mocna kawa i w drogę – pomyślałam. Planowałam przejść przez Kozią Przełęcz do doliny Pięciu Stawów i potem dalej przez Szpiglasową Przełęcz do Doliny Morskiego Oka. Wędrówka długa, mozolna, miejscami trudna, ale cudowna. I to, uczucie niesamowitej wolności oraz zespolenia się z przyrodą.



Trasa była jeszcze zupełnie pusta. Jak okiem sięgnąć nie widać żywej duszy. Chwilę zatrzymałam się nad Czarnym Stawem Gąsienicowym pamiętającym Mieczysława Karłowicza, Lidę i Marzenę Skotnicówny, Klimka Bachledę i innych, którzy zostali w Tatrach na zawsze. Gdzieś z daleka zaterkotały kamienie – to pewno kozica – przemknęło mi przez myśl. I znowu cisza, tylko woda rozbijała się o głazy.
Jaki człowiek jest malutki, w obliczu cudownej przyrody, tych wyniosłych nagich szczytów i nieskalanego piękna.
– Słońce coraz wyżej, trzeba ruszać. Zaraz zaczną się pokazywać turyści i koniec mojej samotności – pomyślałam.
Powoli zaczęłam się wspinać na Kozią Przełęcz. Łańcuchy pozwalały zapomnieć o trudnościach. Z boku dał się słyszeć dźwięk metalu o skałę. To taternicy na Zamarłej Turni. Ściana, która pochłonęła tyle istnień ludzkich, cieszyła się niezmiennie ogromnym powodzeniem. To wspaniała, mimo swojej złej sławy, wspinaczkowa droga, przyciągająca od lat taterników.



Stanęłam w wąziuteńkim przesmyku Koziej Przełęczy i spojrzałam w dół. Gdzieś od strony Schroniska w „Pięciu Stawach” szły maleńkie kolorowe kropeczki. Turyści wyruszyli na szlak. Spojrzałam na granitową stromą ścianę tuż obok – rzeczywiście na skale byli wspinacze. Słyszałam stuk młotka i komendy: Idę… Puść linę… Uwaga… Ściągam…
Policzyłam taterników. Na ścianie były ze trzy zespoły.
Nagle usłyszałam straszliwe… lecę! Potem hurgot, przeciągły krzyk i dwa bezwładne ciała z przeraźliwym głuchym uderzeniem spadły na dno Pustej Dolinki.
I znowu „Zamarła” zebrała żniwo.
Szybko, na ile tylko można zbiegłam po długiej drabinie na dół. Teraz musiałam tylko do nich dotrzeć. Dał się słyszeć jęk, – a więc żyją! – odetchnęłam. Krzyknęłam głośno do chłopaka idącego od strony schroniska:
– Wracaj i wezwij pomoc! Na Zamarłej wypadek! – Zbliżyłam się do rannych. Obaj żyli, byli przytomni, ale bardzo potłuczeni i pokrwawieni. Przez głowę przebiegały mi jak szalone myśli – Co robić, jak pomóc? – „Pamiętaj nie ruszaj… Opatrz rany… Okryj.” – przypominałam sobie słowa z kursu ratownictwa górskiego.
Andrzej i Witek* tym razem mieli szczęście. I pogoda dopisała i helikopter był w Zakopanem i pomoc nadeszła bardzo szybko. Nie upłynęło wiele czasu, jak obaj znaleźli się w szpitalu. Operacja, jedna druga, długie leczenie, rehabilitacja, ale Andrzej już nigdy nie wrócił do pełni zdrowia. A Witka spotkałam w następnym roku, znowu tutaj w Pustej Dolince. Ale już się nie wspinał.
– Cześć – powiedziałam. – Wróciłeś?
– Tak, ale tylko przyszedłem się pokłonić i oddać cześć majestatowi Tatr. Dobrze, że żyję. Mogłem być tak jak oni… Ci wszyscy, którzy tutaj zginęli. –Wyjął z plecaka bukiecik kwiatów oraz świeczkę.
– Będę tutaj wracał, co roku i zawsze będę zapalał światełko dla tych, co nie wrócili. Ja wiem, co oni czuli w tej ostatniej chwili.
– Tak – powiedziałam. – Góry są cudowne, ale trzeba je szanować.
Spojrzeliśmy w stronę szczytów.
A one stały niewzruszone, milczące, niezmienne od lat.
Imiona taterników zmienione.
tekst i fotografie Danuta Baranowska
materiał chroniony prawami autorskimi
Danuta Baranowska – stuprocentowy zodiakalny baran, niespokojny duch, aktywnie i entuzjastycznie nastawiona do życia. Jak przystało na znak żywiołu ognia, uwielbia kolor czerwony. Kocha książki w każdej ilości, przyrodę, góry, kawę z kardamonem i koty. Jest właścicielką, a właściwie niewolnicą kota ragdolla o imieniu Misiek. Jej pasją są podróże, zwiedzanie niezwykłych miejsc, poznawanie ciekawych ludzi oraz fotografia.