Odsłony: 515
Przemierzył prawie cały świat na dwóch kółkach, od Patagonii po Alaskę, dotarł też na Dach Świata. Z pasją podróżowania po prostu się urodził. O zachwytach, trudach, tańcu pancernika i swoich marzeniach opowiada Piotr Strzeżysz – podróżnik, zdobywca nagrody “Bursztynowego Motyla” w Konkursie im. Arkadego Fiedlera oraz nagrody Magellana w kategorii najlepsza książka podróżnicza, autor kilku książek m.in. “Powidoki”, “Zaistnienia”. Zapraszamy serdecznie do lektury.
Agnieszka Grabowska: Podobno lubi Pan koty, kawę i Muminki. To według mnie pasuje bardziej do domatora, takiego jak ja, tak się składa, że też to samo lubię. Skąd się wzięła pasja podróżowania? Czyżby to wynik fascynacji postacią Włóczykija?
Piotr Strzeżysz: Moim skromnym zdaniem, kawa, koty i Muminki nijak się mają do dychotomii człowiek domu-człowiek drogi. Są zapewne tacy, którzy przekładają cztery kąty nad włóczęgowskie życie i niekoniecznie rozkoszują się czarnym płynem na podniebieniu, poczytując przy tym historie o Muminkach i głaszcząc pomrukujące koty. A skąd pasja do podróżowania? Najprostszą odpowiedzią byłoby stwierdzenie, że już się z nią urodziłem. Dorastałem z nieprzepartą potrzebą fizycznego przemieszczania się. A co do Włóczykija, to oczywiście, lubię go jako fikcyjną postać, choć blisko mi również do innych charakterów z książek Tove Jansson, choćby do Buki.
A. G.: “Rower to jest świat” śpiewał Lech Janerka w jednej z popularnych piosenek z płyty “Plagiaty”. Czym dla Pana jest rower?
P. S.: Rower to przedłużenie moich nóg. Również przyjaciel. I środek transportu, który z jednej strony pomaga w przemieszczaniu się, a z drugiej, pomaga oderwać się od ziemi. Dosłownie i w przenośni. Bo jazda rowerem to trochę jak latanie. Niby na ziemi, ale nogi przemieszczają się przecież w powietrzu. Człowiek unosi stopy te paręnaście centymetrów nad ziemią, a na długich zjazdach, które w wysokich górach sięgają długości kilkudziesięciu kilometrów, to już naprawdę można poczuć się niby ptak.
A. G.: A jeśli nie rower, to co?
P. S.: To doczepiłbym skrzydła i został ptakiem.
A. G.: Odbył Pan wiele podróży, był w kilkudziesięciu krajach, na kilku kontynentach. Która z wypraw i dlaczego okazała się najtrudniejsza, a która przyniosła rozczarowanie?
P. S.: Generalnie, nie lubię wartościować. I chyba nie potrafię. Bo jeśli pomyślę o jednej podróży, która była ciężka, bądź rozczarowująca, to za chwilę do głowy przychodzi kolejna i naprawdę, trudno byłoby mi wskazać najtrudniejszą, bądź najbardziej sprzeczną z moimi wyobrażeniami. Co do drugiej części pytania, to dochodzi jeszcze taka kwestia, że ja staram się niczego nie antycypować. Nie mam szczególnych wyobrażeń. Co oczywiście nie znaczy, że jestem pozbawiony wyobraźni. Po prostu staram się nie mieć oczekiwań w stosunku do drogi. Biorę to, co przyniesie dzień. I z wszystkiego się cieszę. A przynajmniej staram się. Bo to przecież wcale nie takie proste cieszyć się ze wszystkiego, co się przydarza.
A co do trudności, to przecież można ją różnie wyrazić i postrzegać. Może to być trudność fizyczna, psychiczna, może to być coś zupełnie innego – brak jedzenia, brak kontaktów z człowiekiem, bądź też nadmiar – zbyt wysoka temperatura, permanentna wilgotność, tłok, dzikie zwierzęta (mam na myśli np. niedźwiedzie na Alasce). Podsumowując – każda podróż jest nieco trudna, tyle, że z różnych powodów, a sam trud jest niejako wpisany w jej przebieg. Ale o złych chwilach szybko się zapomina. Zazwyczaj pamięta się tylko te dobre. Tak jakby cały trud i wysiłek ulegały naturalnemu rozkładowi.
A. G.: Miejsca, ludzie, przygody, trudy… Co najbardziej zapada w pamięć podczas rowerowych eskapad?
P. S.: To pytanie jest dość podobne do poprzedniego. Nie potrafiłbym udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Jednego dnia pamięta się miejsca, kolejnego ludzi, albo jeszcze coś innego. Oczywiście, że są miejsca, czy też ich nazwy, które od razu ewokują pewne skojarzenia. Kiedy myślę Patagonia – widzę przestrzeń. Widzę też ludzi, ale jednak przestrzeń w tym wyobrażeniu dominuje. Gdy pomyślę Kolumbia – przypominam sobie setki spotkanych osób, ich uśmiech, serdeczność, gościnność. Każde z miejsc, każde spotkanie coś pozostawia. Ale oczywiście, nie o wszystkich da się pamiętać. Czasem niektóre wracają, inne nie. Jak to w życiu.
A. G.: Co najdziwniejszego przydarzyło się Panu w trakcie wypraw?
P. S.: Ja już chyba robię się stary, bo od dłuższego czasu nic mnie nie dziwi. Nie znaczy to, że mnie nie zachwyca, ale nie ma w tych zachwytach elementu dziwności, zaskoczenia, jakiejś kuriozalności. Może wynika to z nadmiaru bodźców, mam nadzieję, że nie. Gdyby jednak zadać to pytanie nieco inaczej, czyli zamienić słowo „dziwny” na przykład słowem „wyjątkowy”, to wtedy od razu uruchamia się w mojej głowie łańcuch wspomnień. Choćby pierwsze z brzegu – taniec pancernika. Pod koniec podróży z Alaski do Patagonii, w lutym 2015 roku, leżałem sobie na patagońskiej pampie. Drzemałem na karimacie, gdy coś mnie załaskotało w nos. Otworzyłem oczy i zobaczyłem czmychającego do norki pancernika, a raczej panią pancernikową. Poczekałem, aż wyjdzie z nory i obserwowałem ją aż do zachodu słońca. Rozmawialiśmy, wiadomo, w swoich własnych językach. Ja szeptałem, ona tańczyła, podchodziła do mnie, podnosiła główkę, wąchała, tańczyła swój pancernikowy taniec. To było zupełnie mistyczne doświadczenie. Miałem ochotę przemienić się w pancernika, wejść z nią do norki, zostać tam, dalej już nigdzie nie jechać, biegać po patagońskiej pampie i zaczepiać przejeżdżających rowerzystów.
A. G.: Czy są w planach powroty do już odwiedzonych kiedyś miejsc, czy całkiem nowe trasy? A może czas osiąść w stałym miejscu?
P. S.: Obecna sytuacja raczej nie sprzyja snuciu dalekosiężnych planów, ale owszem, pojechałbym gdzieś jeszcze kiedyś. Do Brazylii, na Ziemię Baffina, na Islandię, na której byłem trzykrotnie, do Birmy, do Tybetu, do Boliwii. Czy kiedyś się zatrzymam na stałe? Tu na ziemi, nie jestem tego taki pewien. Kiedyś myślałem, że tak, ale latka biegną, niedługo skończę pięćdziesiąt lat i coraz trudniej będzie wyhamować i stanąć w miejscu. Choć mówiąc metaforycznie, wszyscy się kiedyś zatrzymamy. Jak to ładnie ujął Sandor Marai w książce „Niebo i Ziemia”: „Drogi mają swój cel. Wszystkie drogi zbiegają się w końcu u jednego wspólnego celu. Wtedy przystajemy i dziwimy się, z otwartymi ustami gapimy się i podziwiamy ten zagadkowy ład w plątawisku tak wielu dróg, szos i ścieżek, którymi idąc w końcu dotarliśmy do tego samego celu. Tak, drogi mają swój sens. Ale o tym dowiadujemy się dopiero w ostatniej chwili, przed samą metą”.
A. G.: Pokłosiem wypraw są fotografie i książki. Ukazało się ich już pięć: “Makaron w sakwach, czyli rowerem przez Andy i Kordyliery”, “Campa w sakwach, czyli rowerem na Dach Świata”, “Powidoki”, “Sen powrotu”, najnowsza to “Zaistnienia”. Przyznam, że na razie czytałam tylko fragmenty, ale to nie są takie zwykłe notatki z podróży. Tu proza życia miesza się z poetyckim niemal opisem, na pierwszy plan wysuwa się uważność, wrażliwość, piękno języka.
Czy Pana szuflady albo raczej sakwy nie skrywają poezji?
P. S.: Dziękuję za te piękne słowa, nie zasłużyłem. Nie, nie piszę wierszy jako takich. Ale czasem próbuję przemycić je w swojej prozie, gdzieś między wierszami. Wiersz między wierszem. Może ja piszę „międzywierszem”? Ale zaczynam sobie coś za bardzo pochlebiać, poproszę o kolejne pytanie.

A. G.: Skoro jesteśmy przy literaturze, nie mogę nie zadać pytania o ulubione książki, czy zabiera Pan jakieś ze sobą w podróż? Czy sięga Pan po literaturę podróżniczą czy szuka czegoś całkiem innego?
P. S.: Od kilku lat zabieram ze sobą elektroniczny czytnik książek. Bardzo uprzyjemnia to podróż, szczególnie, że często zdarza mi się siedzieć w namiocie przez długie godziny, które mogę wtedy wypełnić lekturą. Lubię bardzo wielu pisarzy, do wielu książek też powracam. Z polskiej prozy, ostatnio zachwyciłem się Magdaleną Tulli, Stefanem Chwinem, czy Pawłem Huelle. Z prozy obcej wymieniłbym Sebalda, DeLillo, Wallace’a. Jak Pani widzi, nie ma tu stricte literatury podróżniczej, bo takowej raczej nie czytuję.
A. G.: Na koniec zapytam o marzenia…. Wiele na pewno już się spełniło, co jeszcze czeka?
P. S.: Chciałbym mieć kiedyś dom. A w tym domu kominek. I z kimś żyć i dla tego kogoś hodować róże w ogródku i robić pyszne obiady, bo ja uwielbiam gotować. Za jedzeniem nie przepadam, ale gotować lubię. I chciałbym mieć córkę. Zapleść jej warkocze i podrzucać ją pod sufit i bawić się z nią w błocie, albo w piaskownicy. Chciałbym też umieć uśmiechać inne osoby. I zostawić po sobie uśmiech. W zasadzie to chyba niczego tak bardzo nie chciałbym zostawić, gdy odejdę, jak uśmiech właśnie.
A. G.:Umie Pan uśmiechać inne osoby, zapewniam choćby na własnym przykładzie. Dziękuję za miłą i ciekawą rozmowę, życzę spełnienia marzeń.
Rozmawiała: Agnieszka Grabowska
Fotografie: Piotr Strzeżysz – archiwum prywatne.