Odsłony: 372
Słuchając niektórych opowiadań, przekazywanych przy okazji rodzinnych spotkań, bywa że potem długo nie mogę się skupić na wielu ważnych i naglących mnie sprawach. Tak było, kiedy usłyszałam historie o Ali, Eli i kotce, o których pisałam Ci ostatnim razem. Myśli o tym, jakie błędy popełniły kobiety, nie mówiąc o zwierzaku, wzbudzają to mój niepokój, ale i refleksje czy i ja nie popełniłam takiego błędu, skutkiem którego moja rodzina odstawi mnie na boczny tor, niestety równoległy – bez możliwości styku, z gwarancją wolności od starości.
Niewesołe refleksje w tym klimacie dopadają mnie także czasem w dni powszednie, kiedy pracując z dziećmi i mając kontakt z ich rodzicami – a także prowadząc terapię dorosłych – obserwuję cały wachlarz zaskakujących mnie zachowań i reakcji. ..
Od dwudziestu pięciu lat pracuję jako logopeda. Mało kto zdaje sobie sprawę, dla jak wielu osób taka terapia to szansa na wysłuchanie, wsparcie, nawet na otrzymanie uśmiechu. I nie dotyczy to tylko dorosłych, lecz bardzo często dzieci właśnie. Czasem mam wrażenie, że empatyczne podejście do pacjenta, to nasza „zguba”, bo niektórym trudno zrozumieć, że często nie jesteśmy psychologami. Terapia logopedyczna to wyczerpująca praca w zupełnie innym spektrum. Nie należy jej mylić z sesją u psychoterapeuty.
PRZECZYTAJ INNE ESEJE AUTORKI W NASZYM MAGAZYNIE
Jeśli pytasz policjanta o drogę, to myślisz sobie, że on wsiądzie do Twojego auta, za Twoją kierownicę i zawiezie Cię do celu?
Jeśli pytasz fryzjera o pomysł na własne uczesanie, kolor, czy zabieg na włosy, to sądzisz, że zobaczysz efekty swoich wyobrażeń na jego głowie i wówczas dokonasz wyboru? Jak chcesz nauczyć się jeździć na nartach, prowadzić samochód albo pływać, to nie liczysz, że tylko od patrzenia na to jak czyni to instruktor, przybędzie Ci praktycznych umiejętności, prawda?
Mówi się, że od mieszania herbata się słodka nie zrobi. To dlaczego uważasz, że od samego chodzenia na zajęcia do logopedy przybędzie Twojemu dziecku czy Tobie osobiście wiedzy lub umiejętności? Nagminne treści moich rozmów z dziećmi w kwestii utrwalania tego, co ćwiczyliśmy na ostatniej terapii, wyglądają tak:
“Ćwiczyłeś z mamusią/tatusiem?
Tak, wczoraj ćwiczyliśmy.
A wcześniej? – pytam.
Nie, wcześniej nie, przecież logopedia jest dziś…”
Wśród moich logopedycznych marzeń jest takie jedno niespełnialne, że oto logopedzi dostają do ręki jakąś magiczną tabletkę lub lepiej jeszcze zastrzyk, podają ten specyfik i problem się rozwiązuje SAM. Nie ma postępów w terapii? Czemu? Przecież CHODZI na logopedię! A już wiem czemu.
Logopeda jest marny i trzeba go zmienić! Zatem kolejny logopeda, do którego się CHODZI. Z efektem zbliżonym do wcześniejszego. Jasne, nie dotyczy to każdego przypadku, ale sporej części niestety tak.
Jestem często „ofiarą” takiego magicznego myślenia, że jak się zmieni logopedę, to postępy zrobią się SAME. A już jak ktoś przychodzi na terapię prywatnie, to zupełnie jest zwolniony z ćwiczenia, bo przecież zapłacił…
Mam w terapii dziecko hafciarki, dla tego dziecka jestem kolejną logopedką. Ponieważ postępy są nikłe, a rodzice oczekują, by były już, szybko i trwałe, zapytałam mamę, czy dobrze byłoby jej się wyszywało na kanwie, z której najpierw trzeba wypruć źle wyhaftowany wzór. Mam wrażenie, że zrozumiała, co naturalnie bynajmniej nie oznacza, że jakoś szczególnie zaangażowała się w utrwalanie tego, co robimy na zajęciach. Aktualnie rodzice dziewczynki zrezygnowali z zajęć u mnie i, jak się ostatnio dowiedziałam, poszli do logopedy, który daje kserówki do kolorowania, na zajęciach układa się puzzle i gra w gry na komputerze, a nie wymaga pracy rodziny. Powiem Ci złośliwie, że się z takiego obrotu sprawy cieszę.
Prowadzę terapię pana po wypadku komunikacyjnym, z którym nic się w domu nie robi – nie sadza, bo ciężki (choć podnośnik jest, ale od roku nie wyjęty z folii), nie ćwiczy masaży logopedycznych, bo się dławi i ma odruch wymiotny, nie bogaci wiedzy biernej, bo „nie umieją tak wymyślać jak ja”. A jak podrzucam jakieś materiały, to… leżą na półce. Za to wysłuchuję tyrad o poświęceniu i własnych problemach zdrowotnych pozostałych członków rodziny. Skoro „chodzę” na zajęcia do tego człowieka, za „chodzenie” mi płacą, to według rodziny, odpowiadam za jego sukces terapeutyczny.
No właśnie… A ja odpowiadam za kierunek, za metody, techniki, pomysły terapeutyczne, za demonstrację, jak się to robi i w jakim celu. Natomiast wykonanie, utrwalanie, wprowadzanie w czyn, to już nie moja działka. To jakby mieć pretensje do muliny, że obrazek brzydko wyhaftowany. Oczywiście, część mojego środowiska zawodowego może poczuć się urażona, że takie mi porównanie do przedmiotu do głowy przyszło. Co nie zmienia faktu, że bez tejże muliny nie będzie wyhaftowanego obrazka tak, jak (skoro potrzebny wg rodzica, czy lekarza) bez doświadczonego, starannego i kreatywnego logopedy, nie będzie efektów terapii.
Bycie logopedą to trudna sztuka dzielenia się umiejętnościami, wiedzą i sobą. Ale w pracy. Myślę, że wszyscy czynni logopedzi, zgodzą się ze mną, że po pracy są rodzicami, czyimiś dziećmi, żonami czy mężami, kolegami czy koleżankami, eseistami czy poetami, fotografikami, pływakami, tancerzami… Bo nawet ukochane zajęcie może stać się nudne i monotonne, gdy się je bez przerwy uprawia. Dlatego ja piszę eseje, chodzę na wystawy, do teatru, czytam, tańczę, jeżdżę w różne miejsca, robię z chęcią wszystko to, co w niczym pracy nie przypomina. I uważam, że ta różnorodność jest istotnym gwarantem faktu, że praca długo będzie mi sprawiać przyjemność, a osobom, z którymi pracuję, przyniesie oczekiwany efekt.
Ale wracając do tematu niewesołych refleksji… Mam taką, która dotyczy rodziców. Uważam mianowicie, że coraz częściej rodzice potrzebują takich dzieci, które nie potrzebują rodziców.
Urszula Wojnarowska-Curyło
materiał udostępniony za zgodą autorki, chroniony prawami autorskimi

Urszula Wojnarowska-Curyło, specjalista w zakresie neurologopedii, czynna zawodowo od 25 lat. Spełnia się także dydaktycznie prowadząc zajęcia ze słuchaczami studiów logopedycznych i neurologopedycznych na Uniwersytecie Rzeszowskim oraz Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Prywatnie miłośniczka opowiadań oraz literatury fantasy, pływania, tańca towarzyskiego, śpiewu chóralnego, psów, Portugalii oraz zimowa karmicielka ptaków. W wolnych chwilach pisze eseje, które umieszcza na swoim blogu.

Oryginalne porównanie, a jakże trafne! Niestety, coraz częstsze są postawy roszczeniowe i “pretensje do muliny”, przy jednoczesnym braku uwzględniania roli innych elementów składowych, w przede wszystkim pomijaniu konieczności wkładu własnej pracy. Z lekcjami i korepetycjami bywa podobnie, sam fakt uczęszczania nie sprawi, że dziecko opanuje dane zagadnienia, choćby nauczyciel/korepetytor był najlepszy i pozłacany nawet.
Wszyscy chcą efektów, sukcesów, ale jak najmniejszym kosztem własnym, dokładnie – przydałaby się taka “magiczna tabletka”…
Ileż trzeba mieć cierpliwości i dystansu, aby nie dać się przygnębić tym niewesołym refleksjom!
Droga Szydełkowa, moim lekiem na takie podejście, spotykane często, lecz- na szczęście- nie wyłącznie, jest nieustająca pasja, z którą pracuję. Mogłabym opowiadać o dziesiątkach przykładów zaskakującego zachowania opiekunów np. ja zaczynam terapię, a mama wyjmuje robótkę i zaczyna wyszywać w skupieniu. Albo taka propozycja- o jak on pani słucha, to może zamiast tych głupotek, robiłaby pani z nim zadania domowe? Lub taka postawa- dziecko zostawię na chwilkę, bo muszę się zapisać do lekarza i … przyjście po nie po trzech godzinach, a na moje oburzenie: “a ja sobie wszystko załatwiłam w tym czasie”.
Mam od lat wypracowaną postawę- nie spodziewam się po ludziach niczego ani dobrego ani złego. Muszę też szczerze powiedzieć, że nie jestem nadmiernie zainteresowana myślami otoczenia na mój temat.Tak się dla mnie szczęśliwie składa, że mam wystarczające grono osób mi bliskich i na nich mi zależy. Pozostali? Są. Lubię pracować porządnie. Mam do pracy stosunek nieco protestancki. I nie wygląda na to żeby coś miało się w tym względzie zmienić. Pozdrawiam serdecznie.
Moje dziecko chodzi do przedszkola, ma cztery latka. Mówi bardzo mało. Panie przedszkolanki sugerowały mi żebym pomyślała o logopedzie. Jak przeczytałam ten artykuł to powiem szczerze, że teraz się boję co logopeda o mnie pomyśli. Artykuł daje do myślenia, ale też i dołuje.
To co pomyśli o Pani logopeda jest nieistotne, Ważne, żeby sprawdził poziom rozwoju mowy biernej i czynnej Pani dziecka. Czterolatek bezwzględnie powinien wypowiadać się zdaniami. Nie jest takie ważne czy wypowiedź będzie zawierała artykulacyjne niedokładności. Jeśli coś Panią niepokoi, proszę szukać odpowiedzi dla Pani wątpliwości. Nie było moim zamysłem kogokolwiek dołować, ale właśnie nakierować Czytelnika na logopedyczną aktywność, co, jak sądzę w Pani przypadku mi się udało. Serdecznie pozdrawiam 🙂
Pracowałam kiedyś w przedszkolu jako higienistka. Co prawda krótko ale zauważyłam dwie rzeczy. Wiele rodziców chciałoby żeby nauczyciele rozwiązali problemy wychowawcze. Dlatego kiedy czytałam ten artykuł to uważam że coś z tym jest, co pani pisze.
Super byłoby, dla niektórych, gdyby można było odpowiedzialność za … zrzucić na kogoś. No chyba, że to SUKCES. Wówczas, wiadomo, pierś do orderów sama się wypina.
I tak mamy lepiej jak na zachodzie. Tam dzieci w ogóle siedzą cały dzień w szkole i przedszkolu. Nigdy nie podniecalem się jak ludzie jeszcze za komuny byli zachwyceni, że na zachodzie dziecko wszystko ma w zasięgu ręki. Każdą usługę. Dobry felieton.
Z tym ” na zachodzie”, to pozory. Znam aktualne sytuacje, gdzie dziecko jest w przedszkolu/szkole, a potem ma tak zaplanowany tydzień, że nie ma czasu podjąć decyzji co chce robić. A w domu? Obcy ludzie pod wspólnym adresem. Jeśli to ma być signum temporis, to smutny to znak…
Dziękuję za miłą dla mnie konkluzję i pozdrawiam 🙂