NA POŁÓW PIRANII – fotoreportaż z podróży Danuty Baranowskiej

Odsłony: 511

Indianie na Orinoko — kopiaKtóregoś dnia moja przyjaciółka zadała mi pytanie – Byłaś w tylu miejscach na świecie, gdzie chciałabyś jeszcze wrócić? – Nie umiałam jej odpowiedzieć od razu. Dłuższą chwilę zastanawiałam się, gdzie mi się najbardziej podobało i nagle przed oczyma stanęła mi dżungla amazońska, Rzeka Orinoko i wioska indiańska ukryta wśród zieleni. Już wiedziałam. Właśnie tam, w Wenezueli wśród Indian nad Orinoko spędziłam cudowne chwile i tam chciałabym jeszcze wrócić…

Wioska indiańska, do której się wybierałam, była oddalona od Puerto Ordaz o kilkanaście kilometrów w górę Orinoko. Najszybszym i najłatwiejszym sposobem dostania się do wsi była droga wodna. Z niewielkiej przystani odpływały łodzie pełniące rolę taksówek. Rzeka dla Indian to źródło życia, dlatego prawie wszystkie zagubione w dżungli osiedla znajdowały się nad wodą.

Kiedy płynęłam łodzią w kierunku indiańskiej wioski, w której miałam spędzić kilka dni, nie przypuszczałam, że będą to niezwykłe chwile, które pozostaną już na zawsze w mojej pamięci. Po obu stronach rzeki ciągnęła się dżungla. Rozpasana zieleń zajmująca każdą piędź ziemi tworzyła nieprzebytą zieloną zasłonę. Wśród drzew można było dostrzec stada kolorowych papug i innych ptaków. Po zwisających, powykręcanych lianach, wrzeszcząc na widok łodzi, skakały małpy a tęczowe kwiaty tworzyły barwne plamy na tle wszechobecnej zieleni. Widok, który rozciągał się wokół, był niezwykły.

We wsi
We wsi
chatka dla gości
chatka dla gości
Wnętrze chatki
Wnętrze chatki

Nagle Indianin wskazał ręką na widniejący w oddali dym. Zbliżaliśmy się do wsi. Po chwili ukazały się dziwaczne domki na palach, ludzie, zaciekawione dzieci, niewielka przystań. To był cel mojej podróży – co też tutaj mnie czeka? – pomyślałam wydostając się na drewniany pomost z tańczącej na wodzie łodzi.

Na środku wsi znajdował się niewielki plac, gdzie toczyło się życie mieszkańców. Większość indiańskich domów nie posiadała przedniej ściany, tworząc jakby taras, gdzie kobiety przygotowywały jedzenie, szyły, tkały i zajmowały się rękodziełem przeznaczonym do sprzedaży. Chatki dla gości oddalone od centrum wsi, odznaczały się większym komfortem. Miały drzwi i okna, wprawdzie z cienkiej siatki, ale jednak chroniące przed niepożądanymi przybyszami, których w dżungli jest całe mnóstwo. Domki posadowione były na zanurzonych w wodzie palach i połączone ze sobą drewnianymi podestami, jakby chodnikami, pod którymi przepływała woda.

chatka indiańska
chatka indiańska

Po krótkim odpoczynku i niewielkim przygotowanym przez kobiety poczęstunku, ruszyliśmy z przewodnikiem Ignatio, tym razem już typową długą wąską indiańską łodzią na połów piranii. Przez jakiś czas łódź kierowana wprawną ręką Indianina płynęła głównym nurtem rzeki by po chwili wpłynąć w wąską odnogę – Tam jest spokojniejsza woda i piranie będą lepiej brały – powiedział Ignatio.

Podniosłam z dna łodzi bambusowy kij z żyłką i haczykiem. Indianin pokazał jak założyć na haczyk kawałki mięsa i… zaczęło się łowienie. Siedziałam i moczyłam kij w Orinoko w wielkim skupieniu. Na łodzi zapadła cisza, słychać było tylko plusk wody. Nagle żyłka drgnęła, poderwałam kij do góry, ale na haczyku pozostał tylko niewielki skrawek mięsa. Rozległ się śmiech Ignatia. Nic, to…założyłam następny kawałek mięsa i bambus znowu zanurzył się w wodzie. Ale po chwili okazało się, że i ta przynęta zniknęła. Niestety nie udało mi się złapać piranii. Ignatio śmiejąc się powiedział – piranie trzeba łowić, a nie karmić – a po paru minutach z triumfem wyciągnął srebrzysto-czerwonawą rybę. Potem jednym, wyuczonym ruchem nacisnął pyszczek wytrzeszczającej oczyska ze zdziwienia ryby i pokazał jakie ma groźne zęby. Po takim widoku nie żałowałam już, że nie złowiłam piranii. No cóż, okazuje się, że trzeba znać zwyczaje ryb, żeby móc taką złapać.

pirania
pirania
Indianie na Orinoko
Indianie na Orinoko
Orinoko w deszczu
Orinoko w deszczu

Słońce chyliło się ku zachodowi, łódź popłynęła wolno na środek rzeki. Z daleka słychać było śpiew i dźwięki nieznanych instrumentów. To Indianie podpływali w swoich canoe do naszej łodzi proponując kupno niepowtarzalnych wyrobów rękodzielniczych. Korale, naszyjniki, bransolety z nasion drzew, koszyczki z trzciny i inne cudeńka oferowali za niewielkie pieniądze. W tak spektakularnej scenerii nikt z obecnych nie mógł się oprzeć żeby nie nabyć jakiegoś drobiazgu. I ja nie pozostałam obojętna na widok tylu wspaniałych ręcznie wykonanych cacuszek. Nabyłam bransoletkę z nasion nieznanej palmy, która zachwyciła mnie swoją niecodzienną nazwą „Sen Jaguara”, bukłak na wodę i dmuchawkę do polowania na piranie. Ilekroć spoglądam na te rzeczy, widzę Orinoko o zachodzie słońca i słyszę indiańską pieśń.

Indianie odpłynęli, Ignatio zapalił pochodnię na dziobie łodzi, nalał wszystkim po szklaneczce rumu i skierował łódź w kierunki wsi.

Przed domkami paliły się niewielkie lampki olejowe, wokół których kręciły się ćmy i inne nocne stwory. Bardzo nie lubię tych latających potworów, dlatego szybko zamknęłam za sobą drzwi. Cóż to jednak były za drzwi? Gęsta moskitiera rozpięta na drewnianej ramie. Ściany chatki do wysokości metra były zbudowane z drewna, resztę aż do dachu stanowiła taka sama gęsta siatka. Ale i tak poczułam się odrobinę bezpieczniejsza. Za dach służyły liście palmy, a cała chatka stała na palach w rzece. Ale łazienka była! Rurka wystająca z dachu i zimna woda. Drzwiczki oddzielające ten przybytek od reszty domku zrobione były z trzciny, ale najważniejsze, że można było się wykąpać. Szybko wskoczyłam do łóżka, zdmuchnęłam świecę, zawinęłam się w prześcieradło i próbowałam zasnąć. Nie było to łatwe. Woda pluskała pod chatką, wokół dżungla, a w niej różne dzikie stwory. Coś gdzieś ryczało, piszczało, trzepotało. Szelesty i trzaski tuż za siatkową ścianą nie sprzyjały zaśnięciu. A strach ma przecież wielkie oczy. Wyobraźnia pracowała ze zdwojoną siłą. Nie wesoło się czułam w tym domku, oj nie.

Obudził mnie jakiś hałas. Coś łaziło po dachu i sapało. Zdrętwiałam ze strachu. Leżałam bez ruchu prosząc w duchu bogów dżungli, żeby to coś sobie poszło. Po chwili odgłosy sapania umilkły, ale do rana nie zmrużyłam już oka.

Nocny gość
Nocny gość
papuga we wsi
papuga we wsi

Dżungla powoli budziła się ze snu. Ptaki witały nadchodzący dzień głośnym śpiewem. Gdzieś z boku krzyczał tukan i wrzeszczały papugi a z daleka można było usłyszeć przejmujące wycie wyjców. Ja też postanowiłam przywitać nowy dzień. Zebrałam się na odwagę i wyszłam przed chatkę. No i znalazłam intruza, który mnie w nocy obudził i porządnie przestraszył. Mała małpka siedziała na poręczy przed domkiem. Nawet nie uciekała. Patrzyła tylko z szyderczym spojrzeniem, jakby chciała zapytać – bałaś się, co?

Przysiadłam na deskach pomostu przed chatką. Wiatr od rzeki przyjemnie chłodził rozgrzane ciało. Woda skrzyła się w słońcu a wokół śpiewała dżungla. Nic nie zapowiadało tego, co się za chwilę stało.

tukan
tukan

Nagle na niebie pokazały się ciężkie, czarne chmury. Ściemniło się. Dżungla zamarła w ciszy. Świat w jednej chwili stał się złowieszczo ponury. Lunął deszcz, taki prawdziwie tropikalny, taki jakby ktoś wylewał wiadrami wodę. Po kilkunastu minutach deszcz się skończył tak szybko, jak zaczął. Znowu na niebie pokazało się słońce. Krople wody błyszczały w promieniach, a wszystko wokół zaczęło gwałtownie parować. Zrobiło się gorąco i bardzo wilgotno. Taka jest właśnie dżungla piękna, chwilami przerażająca i nieprzewidywalna.

tekst i zdjęcia: Danuta Baranowska
materiał chroniony prawem autorskim

danusiaDanuta Baranowska – stuprocentowy zodiakalny baran, niespokojny duch, aktywnie i entuzjastycznie nastawiona do życia. Jak przystało na znak żywiołu ognia, uwielbia kolor czerwony. Kocha książki w każdej ilości, przyrodę, góry, kawę z kardamonem i koty. Jest właścicielką, a właściwie niewolnicą kota ragdolla o imieniu Misiek. Jej pasją są podróże, zwiedzanie niezwykłych miejsc, poznawanie ciekawych ludzi oraz fotografia.

Podziel się

Author: Klaudia Maksa

Blabla bla

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *