
Odsłony: 1727
Mój ulubiony pisarz Terry Pratchett w książce „Ostatni Kontynent”, będącej aluzją do Australii, opisuje jak mag Rincewind gotuje zupę z piwa, dużej ilości soli i warzyw, zasypia i zapomina o niej a kiedy rano się budzi zamiast zupy, odkrywa specyficzną maź, która odtąd jest znana w całej Australii. Jedni tę maź kochają, inni nienawidzą. Ja też chciałam spróbować. Lubię eksperymenty, nawet te groźne dla życia i zdrowa psychicznego…
Dzięki mieszkającej za oceanem koleżance miałam i nadal mam taką możliwość, bo ten cud kulinarny, (nie waham się użyć tego słowa, bo to naprawdę cud) dotarł do mnie z jakichś przestrzeni międzygalaktycznych i stoi na moim stole wzbudzając zaciekawienie.
Rozpakowałam paczkę i zabrałam się do konsumpcji.

Pierwsze wrażenie wzrokowe. Towot z czekoladą. Węchowe, hmmm, magi bez czekolady i nowe skórzane buty. Smakowe, no cóż smaków jest tu dużo, pierwszy to magi, w chwilę potem pojawia się smak sosu sojowego i ostry kop w postaci lukrecji (?), zaraz po nim pytanie, dlaczego to jest takie dziwnie słone, że aż gorzkie? Potem coś w rodzaju drożdży z dodatkiem asfaltu z mięsną kostką rosołową.
I nagły zachwyt mojej mamy.
– Boże jakie to pyszne!
Czy ktoś podmienił mi matkę, ona prawie nie jada soli, a w tym smaku są Wieliczka i Morze Martwe razem wzięte…
Jest w nim coś dziwnego. Właściwie nie smakuje. O nie. Nie, nie, nie, to nie jest dobre, powie każdy „nieaustralijczyk”, a w chwilę potem człowiek łapie się na zanurzaniu noża w słoiku.
Jest trochę jak płyn do naczyń z kremem orzechowym, nie można przestać jeść choć za każdym razem wykrzywia.
I niby nadal jest dziwnie melasowate, pachnące drożdżami, słono gorzkie, a równocześnie kuszące.
Wizyta sąsiadki zastaje mnie z nożem, na którego czubku czerni się przysmak.
– Wrzody masz! – stwierdza sąsiadka autorytatywnie. Jest jedną z tych „googleczących”.
– No co ty? – pytam rozglądając się dookoła siebie, bo może od wczoraj coś mnie oblazło, a ja nie zauważyłam.
– No, ale żeby maść ichtiolową aplikować nożem? Oszalałaś? I gdzie ty z tym? – krzyczy widząc jak zbliżam czarną maź do otworu gębowego – Gdzie ty z tym? Wrzody w gardle masz?
W tym momencie wpada mąż tej samej sąsiadki. Wszystkie się dziwimy jakim cudem jeszcze żyje, ale on jest odporny na „googlecznicze” właściwościowi żony.
– Oddaj moje czarne mydło – krzyczy od progu rzucając się na słoik – listonosz mówił, że była dziś taka okrągła paczuszka i oddał tobie. Pomylił się. Zamówiłem przez internet aż Maroka.
Rzucam się do słoika pełna złych przeczuć.
Słoik zniknął, właśnie jest w rękach mojej mamy, która zawzięcie go broni i wyjada łyżeczką jego czarną treść.
W głowie kłębi mi się pytanie ile matka tego zjadła, czy to jest trujące i ile kosztuje pogrzeb. W sumie dwa – siebie też wliczam. Szloch wyrywa mi się z “ócz”.
Obie w ramach łakomstwa napasłyśmy się marokańskim czarnym mydłem?
– Po co ci czarne mydło?! – rzucam wściekle do pieklącego się sąsiada.
– Ujędrnia pośladki – odpowiada. Sąsiad to facet dobrze po pięćdziesiątce, który w moim rozumieniu nie powinien się w ogóle przejmować ujędrnianiem pośladków, za to ujędrnianiem brzucha piwnego i owszem.
– No co, dla żony testuję – tłumaczy w pośpiechu.
Wydzieram słoik z rąk matki.
To nie jest marokańskie mydło, ani maść ichtiolowa. Będziemy żyły! To jednak to słynne australijskie mazidło. Z radości chcę ucałować matkę. Jest nieco zielona i umazana na czarno.
– Wody – jęczy – wody!!!
Sytuacja przypomina mi casus smoka wawelskiego. Jak się zje Wieliczkę i popije Morzem Martwym to Wisła może nie wystarczyć.
Idę zabezpieczyć potworny słoik. Znów zniknął. Gdzie do cholery się podział? Z pokoju wyłania się lekko zielona córka umazana na czarno z łyżeczką w ręku.
– Wody – jęczy – wody…
Inwazja „zombiemite”?
Iwona Banach
materiał chroniony prawami autorskimi
Iwona Banach jest tłumaczką, nauczycielką, mamą dorosłej niepełnosprawnej dziewczynki, pożeraczką książek, szydełkoholiczką i straszną bałaganiarą. Interesuje ją dosłownie wszystko (no, może poza ekonomią i motoryzacją). Szczególnie kreatywna bywa w kuchni, choć rodzina twierdzi, że do jej obiadów zamiast solniczki należałoby dołączać gaśnicę (występujący w powieści pikantny sataraż nauczył ją przyrządzać tata). Nie jest aż tak roztargniona jak Regi, jedna z bohaterek, ale potrafiłaby schować masło do piekarnika, a kota do lodówki (gdyby nie to, że koty to zwierzęta przytomne i głośno protestują).
Ta arcysympatyczna i pogodna osoba jest autorką książek: „Pokonać Strach”, „Chwast”, „Pocałunek Fauna”, „Szczęśliwy pech” oraz tłumaczką: Lilith, Zielone Piekło, Za drzwiami, Koniec jest moim początkiem, Mistycy i Magowie Tybetu, Migdał, Rzeźnik, Florencka Gra, Syn Człowieczy.
Otrzymała Wyróżnienie w konkursie Twój Styl – Dzienniki Kobiet oraz wyróżnienie w konkursie Najważniejsze jest Niewidoczne dla oczu – za powieść „Pokonać Strach”, pierwszą nagrodę w konkursie wydawnictwa Nasza Księgarnia za powieść „Szczęśliwy Pech”.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
JESTEM SKRAJNIE TWÓRCZA – rozmowa z Iwoną Banach
DLACZEGO IWONA BANACH PRZEGONIŁA WYJĄCE WILKOŁAKI

1 thought on “A DZISIAJ NAPISZĘ WAM – autorski cykl pisarki Iwony Banach, cz.1”