
Odsłony: 1685
Wypoczynkowy pobyt w Tunezji zamienił się we wspaniałą przygodę i zapoczątkował przyjaźń z berberyjską rodziną. Tym razem Danuta Baranowska miała okazję nie tylko ujrzeć jak żyją mieszkańcy wioski, ale też spróbować arabskiego chleba pieczonego w specjalnym piecu, skosztować zielonych fig prosto z drzewa i zobaczyć jak wielbłądzica pije coca–colę prosto z butelki. Zapraszamy na kolejną niezwykłą opowieść z podróży – redakcja.
Lubiłam siedzieć i patrzeć na fale, delikatnie podpływające do brzegu. Krzyk mew kołyszących się na wodzie i płynące daleko kutry sprawiały, że nie chciałam, żeby te samotne wieczorne chwile skończyły się kiedykolwiek. Oparta o bok łodzi, siedziałam na piasku spoglądając daleko w morze. Promienie zachodzącego słońca malowały wodę na cudowny złotoróżowofioletowy kolor. Spokój tego wieczoru zakłóciły nagle słowa:
– Hello! Widzę cię codziennie tutaj koło mojej łodzi. Lubisz morze? – młody mężczyzna przykucnął obok.
– Tak, zwłaszcza te wieczorne chwile i zachodzące słońce – odpowiedziałam.

– Ja też kocham morze, chociaż nie mieszkam na wybrzeżu, tylko dalej, w głębi. – Machnął ręką za siebie.
– Mam na imię Amal i mieszkam w wiosce około dwadzieścia kilometrów stąd. Tu w hotelu pracuję w bufecie, tam dalej na plaży.
Spojrzałam na mężczyznę i rzeczywiście, poznałam go. To on przygotowywał mi wyborny orzeźwiający napój z granatów.
– A po co ci łódź jak mieszkasz dalej w głębi lądu?– zapytałam.
– Widzisz te zabudowania, tam daleko nad brzegiem po drugiej stronie zatoki? Tam mieszka mój wuj, który ma stajnie i hodowlę koni. Codziennie rano konno przyjeżdżam ze swojej wioski, zostawiam konia u wuja i do hotelu przypływam łodzią. Kocham morze, ale pracuję tutaj cały dzień, potem muszę wracać do domu. I tylko tyle mam szczęśliwych chwil w ciągu dnia, kiedy mogę tę drogę przepłynąć. Wiesz, morze jest jak cudowna dziewczyna, piękna, niedostępna i bardzo dumna. Jednego dnia łagodna, kiedy indziej okrutna. Ale zawsze jednakowo pociągająca i jeżeli zawładnie człowiekiem, to już nic nie może być piękniejsze. Nie umiałbym już bez morza żyć.
– To dlaczego mieszkasz z dala? Dlaczego nie zamieszkasz tutaj nad brzegiem?
– Bardzo bym chciał, ale w domu mam matkę i trójkę młodszego rodzeństwa. Ojciec mój nie żyje. Zginął na morzu. Był rybakiem i dlatego matka mi nie pozwala iść w ślady ojca. Dlatego jestem tutaj barmanem i muszę codziennie wracać do domu. Bracia się uczą w szkole, mamy małe gospodarstwo, kilka kóz i baranów, pole. Jest co robić. Kiedy mam wolny dzień muszę wszystkie ciężkie prace wykonać. Bracia robią, co mogą i to, na co, im siły pozwalają. Matka… tylko w domu pracuje, robi wszystko, ale jest jej trudno. Jest niewidoma. I tak daje sobie świetnie radę, jest zawsze uśmiechnięta, gościnna i pełna życia. A może byś chciała zobaczyć jak żyjemy, poznać moją rodzinę, ujrzeć mój dom, wioskę, spróbować arabskiego chleba pieczonego w specjalnym piecu, skosztować zielonych fig prosto z drzewa i zobaczyć jak moja wielbłądzica pije coca–colę prosto z butelki?
– Och! Co za pytanie, pewno, że bym chciała, ale czy twojej rodzinie nie będzie to przeszkadzać? I jak to chcesz zrobić, przecież pracujesz? – szybko odpowiedziałam, lecz w głębi duszy chciałam bardzo, żeby Amal usunął wszystkie przeszkody.
– Jutro mam właśnie wolny dzień. Jeżeli zechcesz to przypłynę rano po ciebie, potem pojedziemy na koniu, albo wielbłądzie do wsi. Jeździłaś już na koniu? A może wolisz wielbłąda? Nie bój się, tak konie, jak i wielbłądy to łagodne stworzenia. Oczywiście zdarzają się złośliwe, ale nie u wuja. No to jak będzie? Zgadzasz się, chcesz?
– Tak – odrzekłam uradowana.
Nie przypuszczałam, że mój pobyt wypoczynkowy w Tunezji zamieni się we wspaniałą przygodę i zapoczątkuje długą i serdeczną przyjaźń z tunezyjską rodziną.
Nazajutrz rano pobiegłam nad morze. Z daleka widziałam już łódź kołyszącą się delikatnie na falach. Amal podał mi rękę i po chwili płynęliśmy w kierunku widniejących w oddali budynków. Morze było spokojne. Woda skrzyła się w słońcu jak posypana diamentowym pyłem. Tylko mewy unoszące się nad powierzchnią i pokrzykujące zawzięcie rozpraszały ciszę i spokój morza. Po niespełna pół godziny łódź dobiła do drewnianego pomostu.
– Chodź, przywitamy się z wujem i pójdziemy do stajni wybrać coś dla ciebie. Zastanowiłaś się już czy to ma być koń, czy wielbłąd? – zapytał z uśmiechem Amal.
– Sama nie wiem. Jechałam już i na koniu i na wielbłądzie. Ty wybierz – odpowiedziałam rozglądając się dookoła.

Stadnina to były pobielone, niewysokie budynki po obu stronach obszernego dziedzińca. Na końcu znajdowało się wyjście na pastwisko porośnięte mizerną trawą. Tam pasły się konie, ale w żłobach leżało pełno siana. Tak, więc jedzenia im tutaj nie brakowało. Zresztą piękne te konie. Czarne i kasztanowe, błyszczące, takie jak tylko na zdjęciach można zobaczyć. Z drugiej strony pastwiska za ogrodzeniem pasły się białe wielbłądy, a raczej dromadery. Zamiast traw rosły słonorośla, jakieś suche pędy i kolczaste krzaki, a w żłobach też było siano i słoma. Zwierzęta wyglądały na zadbane. Czułam tam przysłowiową berberyjską miłość do tych zwierząt.

Na nasze spotkanie, z niewielkiego domu, wyszedł wysoki, barczysty, mężczyzna. Ubrany w haftowaną czarną galabiję, przepasany pasem wyglądał jak król pustyni ze wschodnich bajek. Pochylając lekko głowę ozdobioną turbanem, z serdecznym uśmiechem na przystojnej twarzy przywitał mnie tak ciepło, jakby znał mnie od zawsze. Berberowie są bardzo gościnni i serdeczni.
– Jestem Karim. Amal opowiadał mi o tobie, wiem, że wybieracie się do mojej siostry. Mam nadzieję, że spodoba ci się u mojej rodziny.
– Ona nie wie, jakiego wierzchowca ma wybrać – powiedział do wuja śmiejąc się Amal.
– No chyba nie ma, co się zastanawiać, tylko koń – prawdziwy czarny arab! No nie, klaczka, żebyś się nie bała – zadecydował Karim.
Po niedługiej chwili jechaliśmy wolno piaszczystą drogą porośniętą po obu stronach figowymi drzewami. Moja czarna klacz trzymała się blisko kasztanowego wierzchowca Amala. Spod kopyt końskich unosił się pył. Piasek utrudniał oddychanie.
– Jak tutaj coś może rosnąć, przecież to jałowa pustynna ziemia – zapytałam Amala.
– Sady, pola i ogrody są nawadniane i nawożone. Ale to tylko droga jest piaszczysta, zaraz zobaczysz nasze pola, tam nie widać tego piachu i rośnie wszystko wspaniale. Zbiór pomidorów mamy dwa razy do roku, a jakie bakłażany dorodne – opowiadał z dumą.

Po chwili gaje figowe zaczęły rzednąć i oczom ukazały się pola uprawne. Z daleka widać było pracujące schylone kobiety i dzieci. Podwiązywały pomidory. Z jednej strony drogi – rzędy pomidorów, z drugiej – fioletowe bakłażany i czerwona oraz zielona papryka.
Dalej ketmia jadalna, czyli okra – przyprawowe warzywo, podobne trochę do strączków papryki, które jest nieodzownym dodatkiem do potraw berberyjskich. Przez drogę przeszła mała dziewczynka pędząc przed sobą stadko kóz. Podobnie jak na naszej wsi, tylko tutaj to ogromne, rozpalone słońce jest dodatkowym utrudnieniem dla chłopów.

Pola od drogi oddzielał pas kolczastych opuncji, które miały jednocześnie wspaniałe, żółte kwiaty i czerwonawe, niezmiernie smaczne owoce. Trzeba tylko umiejętnie je zerwać i wytrzeć szmatką, usuwając w ten sposób niebezpieczne kolce. Pod grubą skórką z łuskowatymi wyrostkami znajduje się jadalny biały miąższ z również jadalnymi czarnymi nasionami. Opuncje mają słodkawy, aromatyczny, orzeźwiający smak i stanowią doskonały deser.

– Tam gdzie widać ten dym, to moja wioska. – Pokazał ręką Amal. – Jeszcze jakieś dziesięć minut i będziemy na miejscu. Mama już czeka na nas z herbatą. Potem pokażę Ci wieś, kafeterię, meczet, szkołę no i moją wielbłądzicę. Później… na dworze będziesz mogła samodzielnie upiec chleb.
– No, nie wiem czy będę umiała. Nigdy nie piekłam chleba w domu, a co dopiero w specjalnym piecu – odpowiedziałam ciesząc się w duchu, że już koniec drogi, bo jazda konna bez treningu do miłych nie należy.
– Potem mogą być trudności i na pewno będą – pomyślałam masując obolałe miejsca.

Pola skończyły się, a droga stała się bardziej utwardzona. Po chwili wjechaliśmy na obszerny plac pośrodku wsi. Na brzegu drogi pasły się kozy i owce, po drugiej stronie placu widać było zabudowania, oraz grupkę starszych mężczyzn ubranych w szare galabije siedzących wokół stolika i palących nargile
– To kafeteria – powiedział Amal.– A tam jest meczet. – pokazując na niewysoki biały, surowo wyglądający budynek z niepozornym minaretem. – Te zabudowania wśród drzew to szkoła.

CIĄG DALSZY NASTĄPI
tekst i zdjęcia: Danuta Baranowska
materiał chroniony prawem autorskim
Danuta Baranowska – stuprocentowy zodiakalny baran, niespokojny duch, aktywnie i entuzjastycznie nastawiona do życia. Jak przystało na znak żywiołu ognia, uwielbia kolor czerwony. Kocha książki w każdej ilości, przyrodę, góry, kawę z kardamonem i koty. Jest właścicielką, a właściwie niewolnicą kota ragdolla o imieniu Misiek. Jej pasją są podróże, zwiedzanie niezwykłych miejsc, poznawanie ciekawych ludzi oraz fotografia.
Danusiu, podziwiam Cie, jestes niezwykla 🙂
Opowiadanie jak bajka
Nastepna czesc chce! Reportaz jak zwykle rewelacyjny!