
WIZYTA U BERBERÓW – CZĘŚĆ II, fotoreportaż Danuty Baranowskiej
Odsłony: 1685

Kto nie mógł się doczekać drugiej części opowieści o wspaniałej przygodzie Danuty Baranowskiej wśród Berberów? Oto jest! Dziś poznacie Szeherezadę i jej niezwykłe umiejętności, zajrzycie do kafeterii i posmakujecie szorby. Zapraszamy serdecznie! Miłego czytania i oglądania fotografii!

Między lekcjami rozpoczęła się przerwa i gromadka śniadych, czarnookich dzieciaków z rozdziawionymi buziami otoczyła nas, wyciągając ręce po cukierki. Miałam jak zwykle ze sobą takie twarde, kwaskowate landrynki w błyszczących papierkach, ulubione przez wszystkie dzieci świata. Po chwili wszystkie buzie śmiały się uszczęśliwione, a papierki gęsto zaścieliły ulicę wokół.
Zostawiliśmy za sobą centrum wsi i skręciliśmy w boczną wąską uliczkę. Na jej końcu widniał biały dom z niebieskimi okiennicami z dużym, czysto zamiecionym podwórkiem. Z boku przy niewielkim poletku mizernej trawy stał z opuszczoną głową samotny osioł. Przed domem na ławce siedziała starsza kobieta w ogniście czerwonej berberyjskiej sukni.
– To moja matka – powiedział Amal, a oczy jaśniały mu wielką synowską miłością.
Berberowie są niezmiernie rodzinni, bardzo szanują starsze pokolenie i swoich rodziców uważają za najważniejsze osoby.
Amal zabrał konie i poszedł odprowadzić je do stajni, a ja z trudem na przygiętych nogach zbliżyłam się do gospodyni. Na twarzy kobiety widać tatuaż berberyjski i ślady wielkiej urody. Czarne włosy wymykały się spod ozdobionej złotymi pieniążkami chusty, wymyślnie zawiązanej na głowie. Suknia bogato wyszywana kolorowym haftem sprawiała wrażenie jakby była z baśni. Kobieta, słysząc kroki wstała. Postawna, wysoka, wyprostowana jak trzcina, patrzyła niewidzącymi oczyma, dumna, tą słynną dumą Berberów – wolnych „ptaków” pustyni.
Kiedy podeszłam bliżej, Zamira uśmiechnęła się. Słuch jak wszyscy niewidomi miała wyostrzony.
– Witam i zapraszam do środka, na herbatę. – Pewnym krokiem, mimo swojego kalectwa skierowała się do domu.

Berberyjska miętowa herbata jest bardzo mocna, słodka i wspaniale gasi pragnienie. Zamira podała ją w maleńkich kubeczkach wielkości kieliszka.
– Amal pokaże ci wioskę, a potem wrócicie tutaj na obiad – powiedziała Zamira.
– Zanim pójdziemy zobaczyć kafeterię i szkołę, chodź ze mną. Pokażę ci Szeherezadę. Tu masz coca-colę. Zobaczysz, jakie to zmyślne zwierzę. Jest bardzo mądra ta moja wielbłądzica. Wychowałem ją butelką od noworodka. Matka padła przy jej urodzeniu. Ja jej zastępowałem rodzinę i ona to wie. Odwdzięcza mi się miłością, wiesz taką bezinteresowną, taką, jaką tylko zwierzę potrafi dać człowiekowi – opowiadał chłopak.
Za domem na obszernym podwórku leżało kilka wielbłądów. Na pochylonym kolczastym drzewie stało parę czarno-białych kóz oskubując resztki liści. Wokół rozciągały się gaje drzew oliwnych.
Amal cichutko zaświstał. Biała wielbłądzica, powoli podniosła się na nogi, zachrapała i truchtem podbiegła do swego opiekuna. Spojrzała na nas czarnymi oczami ocienionymi długimi rzęsami, stęknęła i położyła z ufnością głowę na ramieniu chłopaka. A on delikatnie gładził głowę wielbłądzicy i szeptał jej coś do ucha. Potem podał mi otwieracz do butelek.
– Otwórz i postaw ją tutaj – powiedział. Kiedy tylko butelka stanęła na ziemi Szeherezada pochyliła nisko głowę i złapała delikatnie zębami szyjkę butelki.
– Ona wie, że nie może mocno ścisnąć, żeby szkło nie pękło.

Wielbłądzica ruchem pełnym gracji podniosła głowę z butelką w pysku, przechyliła ją do tyłu i z gulgotem wypiła coca-colę. Następnie delikatnie postawiła butelkę z powrotem na ziemi. Wyciągnęła długi język i polizała Amala po ręce, szczerząc duże, żółte zęby. Wyglądało to komicznie. Tak jakby zwierzak uśmiechał się. Potem dostojnie, powoli wielbłądzica ruszyła w kierunku stada.
– Chodź pokażę ci kafeterię. Szkolę i meczet widziałaś. Nie mamy już dużo czasu. Jeszcze obiad, pieczenie chleba i potem musimy wracać do hotelu
– Tak, na przyjemnościach czas szybko upływa – odpowiedziałam.
Po prawej stronie rynku widniał biały, pomalowany w niebieskie esy-floresy wysoki mur Amal skierował kroki w tamtym kierunku. W drzwiach stał potężnej postury mężczyzna ze ścierką w ręce.
– Zapraszam, widzę Amal, że masz gościa. – Usunął się na bok i przyjaznym gestem ręki zachęcił do wejścia.
Za drzwiami… oniemiałam. Spodziewałam się ciasnego pomieszczenia, typowej arabskiej kawiarenki z niskimi stolikami i kamiennymi ławami, wyścielanymi, ręcznie tkanymi kilimami. A zobaczyłam – namiot! Ten mur i drzwi tylko pozorowały budynek. Na dużej przestrzeni, na wolnym powietrzu, przewiewny, utkany z wielbłądziej wełny, rozpostarty na palach z pni palmowych stał prawdziwy beduiński namiot. Wewnątrz, na kolorowych poduszkach i kilimach siedzieli mężczyźni, grali w domino na niziutkich stoliczkach, palili nargile, popijali kawę i herbatę. Przyciszony gwar ludzkich rozmów, zapach tytoniu i tony arabskiej muzyki dopełniały wspaniałego klimatu.

– Siadaj, zaraz przyniosę kawę, a może chcesz zapalić fajkę? – zapytał Amal
– Nie, Amal, kiedyś w Egipcie paliłam sziszę, ale teraz chcę tylko mocnej kawy.
Kiedy Amal odszedł w kierunku bufetu, ja zaczęłam się ciekawie rozglądać. Na palach pod dachem namiotu wisiały bukłaki z koziej skóry na wodę. Kilimy i dywany wyściełające wnętrze były grube, szorstkie i bardzo kolorowe. Pewno tutaj we wsi tkane są przez kobiety i dziewczęta. Jadąc, mijaliśmy warsztat tkacki i sznury z suszącą się farbowaną wełną wielbłądzią – pomyślałam.
Obok bufetu siedziało kilku młodych chłopców i grali na ludowych instrumentach tunezyjskich. Najważniejsza była oczywiście darbuka, potem jakieś bębenki z dzwoneczkami i grzechotki. Mimo prostoty, muzyka była całkiem przyjemna, typowa berberyjska. Komuś mogła się wydawać piskliwa, za głośna i dokuczliwa, ale ja lubiłam te dźwięki. Kojarzyły mi się z pustynią, wolnością, wiatrem, piaskiem, wędrówką…
Kawa mocna, słodka, gorąca podana w maciupeńkich filiżankach z odrobiną czystej wody była wyśmienita.
– Czas wracać, mama już na pewno rozpaliła ogień w piecu, w którym będziesz piekła chleb. Obiad też pewnie już gotowy – odezwał się Amal.

Za domem krzątała się Zamira. Podwórko było czyściutko zamiecione. Na środku stał duży gliniany piec w kształcie igloo z dość szerokim otworem na górze. W środku żarzył się ogień, a obok w misce było ciasto. Gospodyni urwała kawałek ciasta, zagniotła je prędko w rękach, potem zrobiła placuszek wielkości talerzyka deserowego i zgrabnym ruchem szybko przykleiła ciasto do bocznej ściany wewnątrz pieca.

– Zrób to samo, co mama.
– Ale ja się oparzę, boję się!
– Nie, nic ci się nie stanie, tylko wykonaj ten ruch szybko, o zobacz – i Amal pokazał mi jeszcze raz jak mam przykleić placek
– Pospiesz się, bo kiedy one się upieką, same odpadną od ścianki pieca, na ten ruszt, tam na dole nad ogniem.
– No, jeszcze tego nie było. Raz kozie śmierć, spróbujemy – pomyślałam i po chwili zgrabny chlebek został przyklejony w środku.
– Roześmiałam się uszczęśliwiona – popatrz Amal, ja piekę chleb!
– Mówiłem ci, że będziesz piekła.
Po chwili smakowicie pachnące, płaskie arabskie chlebki wypełniły pokaźny koszyczek.
– No! moi kochani, dosyć, bo obiad stygnie. Słońce już powoli zbliża się ku zachodowi. Musicie jeszcze zjeść i macie drogę przed sobą – Zamira zabrała koszyk i poszła do domu.
Ledwo weszliśmy do środka – postawiła na stole żeliwny kociołek z zupą.

Była to szorba – gęsta, pikantna zupa z tunezyjskim makaronem przypominającym ryż, od którego potrawa bierze swą nazwę. Następnie Zamira podała brik – trójkątny pieróg z nadzieniem z warzyw, baraniny i jajka. No i na końcu tradycyjny kuskus, czyli kaszę otrzymywaną z drobno zmielonych ziaren pszenicy, przygotowaną na parze ponad gotującym się mięsem i warzywami.
Wszystko to było dość pikantne. Swoją ostrość dania zawdzięczają przyprawie nazywającej się harissa. To ciemna pasta z suszonych papryczek chili i rozgniecionego pieprzu, który miesza się z olejem, solą i czosnkiem.
I oczywiście, ogromne ilości herbaty, która cały czas się gotowała w specjalnym saganku. Jedzenie było wyśmienite, a dzień spędzony w domu Zamiry i Amala na zawsze wrył się w moją pamięć.
Autor tekstu i zdjęć: Danuta Baranowska
materiał chroniony prawem autorskim
Danuta Baranowska – stuprocentowy zodiakalny baran, niespokojny duch, aktywnie i entuzjastycznie nastawiona do życia. Jak przystało na znak żywiołu ognia, uwielbia kolor czerwony. Kocha książki w każdej ilości, przyrodę, góry, kawę z kardamonem i koty. Jest właścicielką, a właściwie niewolnicą kota ragdolla o imieniu Misiek. Jej pasją są podróże, zwiedzanie niezwykłych miejsc, poznawanie ciekawych ludzi oraz fotografia.
Wspaniała podróż.Gdy czytam twoje opowiadania zazdroszczę ci ale zazdroszczę tego życia tym ludziom.?
Dana , to wspaniale móc z Tobą wędrować i poznawać najbardziej odległe zakątki świata .
Zodiakalne barany to aktywność,otwartość , ciekawość świata i ludzi , wiem coś o tym 🙂
Pozdrawiam serdecznie .
Sława
Doczekalam sie! Wspaniale czytanie!