SEANS NA KANAPIE, ODC. 12 -“Śniadanie u Tiffany’ego” (reż. B. Edwards)

życie i pasje

Odsłony: 2059

7563681.3Dawno już nic nie oglądaliśmy na kanapie, prawda? Zatem w dwunastym odcinku cyklu, w którym przedstawiam moje osobiste refleksje na temat filmów, nie będących nowościami, a godnych polecenia, przypominam adaptację powieści Trumana Capote ze zjawiskową Audrey Hepburn  roli głównej. Znacie? To obejrzyjcie! Mój ukochany film, forever!

Bardzo lubię prozę amerykańskiego pisarza Trumana Capote, choć jeszcze nie poznałam wszystkiego, co wyszło spod jego pióra i skłamałabym, twierdząc, że  solidnie zgłębiłam jego twórczość. Uważam go za znakomitego narratora,  łączącego realizm z nutką niesamowitości, snującego nastrojowe, sugestywne opowieści, kreującego ciekawe, nietuzinkowe postaci. Oczywiście czytałam  minipowieść Śniadanie u Tiffany’ego, ale w tym przypadku najpierw widziałam film na jej podstawie.

 I to filmowi, paradoksalnie, mimo różnic w stosunku do wersji literackiej, przyznaję palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o moją sympatię. Za melodię Moon River, za ekscentryczną, “szczerą blagierkę” zawsze ‘w podróży’, za włażenie do mieszkania przez okienko drogą przeciwpożarową,  za beztroskie buszowanie po sklepowych stoiskach, za srebrny przyrząd do wybierania numerów telefonicznych i pierścionek z pudełka krakersów, za bezimiennego kota w deszczu, za całokształt – tu narysowałabym ze trzy, bardzo egzaltowane serduszka. Cóż poradzić, to przecież mój ulubiony film… Czy jest ktoś kto go jeszcze, nie obejrzał? Nie wierzę, musicie to koniecznie nadrobić.

 Określany jako melodramat, czy urocza komedia romantyczna, kultowy film z 1961 roku to przepiękna opowieść o poszukiwaniu własnego miejsca na ziemi, o ciągłym uciekaniu przed samym sobą. Daruję sobie streszczenie fabuły, bo przecież to nie miejsce i czas, zawsze można wyszukać opis. Krótko tylko  wspomnę o głównej bohaterce, Holly Golightly, którą  rewelacyjnie zagrała ikona światowego kina, Audrey Hepburn. To postać niejednoznaczna, jedyna w swoim rodzaju. Wbija się widzom obcasami do głów, i  za nic w świecie nie chce wyjść. Choć jej zachowania nie pochwalamy, to jesteśmy nią zafascynowani.

Według O.J. Bermana Holly jest oszustką, blagierką, ale szczerą, bo wierzy w te “bzdury”, które wymyśla, angażuje się całą sobą w to, co robi. Słowo “blagierka” brzmi dla mnie nieco komicznie, Holly zaś komiczna nie jest. Zabawna owszem, ale w swej uroczej niefrasobliwości – raczej tragiczna. Rozpaczliwie zagubiona, samotna, żyjąca w iluzji, którą w dużej mierze sama sobie stwarza. Niezależna, ale podświadomie pragnąca przynależności, stabilizacji. Można jej wiele zarzucić, ale w gruncie rzeczy ma dobre serce. Z tym, że prędzej, czy później napyta sobie biedy.

Panna Golightly przebywa wiecznie na walizkach, “w podróży” jak widniało na kartoniku na skrzynce na listy. Przycupnęła na chwilę jak ptak, niebieski ptak. Nie chce się do nikogo przywiązywać, ale z drugiej strony podświadomie pragnie  tej “przynależności” do  kogoś. Mitomanka? Pozerka?… Z tym, że Holly nie jest wyrachowana, ona wierzy w to, co robi… “No, bo nie można podrywać faceta, wyciągać od niego forsy i przynajmniej nie starać się wierzyć, że się go kocha. Ja tak nigdy nie postępowałam”[1] Prostoduszna. Naiwna – fakt: odwiedza w więzieniu Sally’ego Tomato i przekazuje grypsy, nie mając zielonego pojęcia, co się kryje za frazami o pogodzie. Nieszczęśliwa, ciągle szukająca swego miejsca na ziemi, prawdziwej miłości, opieki. Wtedy by mogła wstawić meble do mieszkania i dać i mię kotu.

Filmowcy zafundowali całej historii piękne, niby szczęśliwe zakończenie, zupełnie inne niż w książce, ale widz nie ma pewności, że zostawieni w strugach deszczu bohaterowie będą razem.  Ma tylko nadzieję. Może młodemu pisarzowi Paulowi Varjakowi uda się “poskromić” dziką naturę, ciągle wymykającej się życiu Holly….

Scenariusz  napisał George Axelrod, zdjęcia wykonywał Franz Planer. Za muzykę Henry Mancini (tak, ten sam – twórca słynnego motywu z “Różowej Pantery”) dostał Oscara, a nawet dwa (Najlepsza ścieżka dźwiękowa, Najlepsza piosenka). Reżyser, Blake Edwards, szerokiemu gremium jest raczej niezbyt znany (warto przypomnieć, że seria o Różowej Panterze stanowi jego dzieło), zapisał się jednak złotymi zgłoskami w historii światowego kina.

Śniadanie u Tiffany’ego już ponad pół wieku zachwyca, czaruje, wzrusza… W nim nawet drugoplanowe i pomniejsze role są na wysokim poziomie. Stylizacje, kostiumy –  urzekają od pierwszego wejrzenia. To  spokojny,  refleksyjny film z klasą,  ozdobiony przepiękną muzyką, nastrojowy. Brylant kinematografii. Oby nikt nie wpadł na pomysł nakręcenia remake’u, bo choćby stawał na rzęsach – nie ma szans dorównać pierwowzorowi.

7563681.3
[Źródło: filmweb.pl]

[1] T. Capote, Śniadanie u Tiffany’ego, wyd. KiW 1967 s. 94.

AAGAgnieszka Grabowska – absolwentka filologii polskiej UJ, nałogowa czytelniczka, blogerka w kratkę. Ambiwertyczka spod znaku Ryb. Po ośmiu godzinach spędzonych zawodowo w zupełnie innej dziedzinie – zabiera się za literki. Ma szczęście w konkursach. Nie wyobraża sobie życia bez książek, kawy, kotów i muzyki. Prywatnie – mama i żona. Nie unika kuchni, choć przydałaby się jej patelnia automatycznie odcinająca Internet w kulminacyjnych momentach pichcenia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *