
NAD BRZEGAMI WIELKIEJ RZEKI – fotoreportaż Danuty Baranowskiej
Odsłony: 2722
Kiedy stanęłam nad brzegiem rzeki, kiedy spojrzałam na jej bure fale i ogrom wody, zrozumiałam, że człowiek w naturze jest maleńkim robaczkiem. Przyroda jest potężna, piękna i niesamowita.
Mekong to najdłuższa rzeka na Półwyspie Indochińskim (czwarta, co do wielkości w Azji, dziewiąta na świecie), częściowo wyznaczająca granicę Laosu z Tajlandią oraz Birmą. „Matka Wszystkich Rzek” jak nazywają ją Tajowie. Jedna z najbardziej tajemniczych rzek świata, przecinająca Chiny, Laos, Birmę, Tajlandię, Kambodżę i Wietnam. To źródło historii i mitologii.
Rzeka ta stanowi także granicę miedzy przeszłością i czasem dzisiejszym. Tajlandia, jeden z tygrysów Azji, sąsiaduje z Laosem nie dotkniętym cieniem nowoczesności i Myanmarem (Birmą) nadal odizolowanym od wielkiego świata.
– Chcesz popłynąć do Laosu i spróbować tamtejszego alkoholu? – zapytał mnie Czang – tajski przewodnik.
– Co za pytanie? Pewnie, że chcę! – odpowiedziałam.
Chwilę potem siedziałam w długiej, wąskiej łodzi z niewielkim płóciennym zadaszeniem, której burty były tak niskie, że odnosiłam wrażenie, iż łódź zaraz nabierze wody. Ławeczki w tym czółnie umieszczono prawie na dnie. Niezbyt wygodne, ale to nie ważne. Płynęłam przecież legendarnymi wodami wielkiej rzeki i trudy, niewygody, upał, wszystko to nie miało znaczenia.

Za nami został tajski brzeg, gdzie ogromny złoty Budda siedzący w przepięknie rzeźbionej łodzi, żegnał odpływających. Mekong rozlewał tutaj szeroko swoje wody. Z jednej strony rozciągała się Tajlandia, z drugiej, wybrzeże laotańskie. Brzegi rzeki porastał tropikalny las. Bujna zieleń, pnącza i palmy nie pozwalały dostrzec większych skupisk ludzkich. Od czasu do czasu pokazywały się jedynie pojedyncze bambusowe chatki.

Za zakrętem, dżungla oddaliła się, brzeg zrobił się piaszczysty. Widać było laotańskie kobiety otulone sarongami, piorące odzież w rzece. Machały z daleka rękami, dzieciaki brodziły w wodzie.

Brr – pomyślałam, przecież tam są pijawki i inne zwierzaki wodne, z którymi spotkanie do miłych nie należy. W każdym razie w wodach Mekongu żyje około tysiąca gatunków ryb, słodkowodne krewetki, ryba pangaz z sumowatych, należąca do największych ryb słodkowodnych na świecie, mogąca osiągać wielkość trzech metrów i delfin krótkogłowy.
Nie bez powodu ludzie mieszkający wzdłuż rzeki mówią, że to ich spiżarnia.
Chwilami woda wlewała się do łodzi, przyjemne chłodząc rozpalone ciało. Chłonęłam całą sobą tą wspaniałą przyrodę, którą dane mi było ujrzeć na własne oczy. Discovery i filmy przyrodnicze nigdy nie oddadzą tego piękna, uroku, zieleni, kolorów, odgłosów. Nie mogłam uwierzyć, że tutaj jestem.
Łódź powoli zbliżała się ku brzegowi. Jak w kalejdoskopie zmieniał się widok przed oczami. Wyłaniały się zabudowania, ukazała się niewielka przystań i kolorowo ubrani ludzi.


Wysiadłam, postawiłam nogę na laotańskiej ziemi. Najpierw ujrzałam ogromną flagę laotańską. Potem prowizoryczną skrzynkę pocztową z napisem Post Laos i budkę straży granicznej. Uiściłam opłatę wizową i już mogłam wejść do wsi, gdzie na samym wstępie uśmiechnięta młoda dziewczyna zapraszała uprzejmym gestem na poczęstunek.

Zimno mi się zrobiło i dreszcz mnie przeszedł po plecach, kiedy ujrzałam czym mnie częstują. To słynna wódka laotańska Lao-Lao. Można by rzec –wódka jak wódka. Może i tak, tylko ta wódka to żmijówka i skorpionówka. To węże i skorpiony w spirytusie. Ogromny słój z dużym gadem wewnątrz, stał na stole. Stara kobieta nalała chochlą alkohol ze słoja i z uśmiechem podała mi spory kieliszek.


Czang roześmiał się i powiedział – Pij, to dobre, nie bój się.
Ha! Jadłam już szarańcze smażone, larwy opiekane, mogłam i żmijówki spróbować. Alkohol miał ostry, piekący smak, podobny trochę do naszego bimbru. Rzeczywiście dobry. Było mi weselej i już nie bałam się spróbować skorpionówki, która była jeszcze lepsza.

– Tylko nie kupuj wódki – przestrzegał Czang. – Nie będziesz mogła tego wywieźć z Tajlandii. Ochrona zwierząt, za to są duże kary, ale tutaj próbować możesz ile chcesz.
Ja jednak wolałam zwiedzić wioskę, obejrzeć jak żyją ludzie, zajrzeć na targ wioskowy. Kupiłam wspaniały czerwony sarong i malutką torebkę na szyję, tkaną ręcznie w tradycyjne laotańskie wzory, ozdobioną kolorowymi pomponikami, wypiłam jeszcze łyk żmijówki i powoli zeszłam na brzeg. Nie wiadomo kiedy minął ten uroczy dzień w Laosie. Wracaliśmy do Tajlandii. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Jeszcze ostatnie zdjęcie. Utrwaliłam to cudowne misterium słońca nad wielką rzeką. Powoli tropikalna noc wzięła w posiadanie ten bajkowy zakątek.


tekst i fotografie Danuta Baranowska
materiał chroniony prawami autorskimi