
TAJEMNICZE JEZIORO TITICACA I GNIEW BOGA WIRAKOCZY – fotoreportaż Danuty Baranowskiej
Odsłony: 2664
Kultura i historia Inków interesowała mnie od zawsze. Już jako dziecko pochłaniałam całą dostępną wówczas literaturę na temat Inków, Peru, Boliwii i odkryć archeologicznych dotyczących czasów inkaskich. Nie wierzyłam, że kiedyś mogę sama ujrzeć te niezwykłe miejsca. A jednak marzenia się spełniają. Po wielu latach stałam nad brzegiem tajemniczego, owianego legendami jeziora Titicaca i nie mogłam uwierzyć własnym oczom, że dane mi było zobaczyć, to o czym marzyłam od dziecka.

Kolejny dzień w Ameryce Południowej zapowiadał się bardzo interesująco. Wprawdzie ranek był pochmurny, ale zza chmur pokazywało się od czasu do czasu słońce. Po przekroczeniu granicy peruwiańsko-boliwijskiej autobus jechał wzdłuż tajemniczego jeziora Titicaca w kierunku Copacabany. To urokliwe boliwijskie, niewielkie miasteczko nosi taką samą nazwę jak najbardziej znana plaża w Rio de Janeiro w Brazylii i słynie jako miejsce kultu Maryjnego. Znajduje się tutaj niewielki port, z którego odpływają łodzie, stateczki i katamarany na Wyspę Słońca. Bardzo się cieszyłam się na rejs – najpierw katamaranem, później inkaską łodzią z tatory (rodzaj trzciny), zwiedzanie świętej Wyspy, ale przede wszystkim na spotkanie z szamanem. Nie wiedziałam jeszcze, że plany sobie, a życie sobie…

Kultura i historia Inków interesowała mnie od zawsze. Już jako dziecko pochłaniałam całą dostępną wówczas literaturę na temat Inków, Peru, Boliwii i odkryć archeologicznych dotyczących czasów inkaskich. Nie wierzyłam, że kiedyś mogę sama ujrzeć te niezwykłe miejsca. A jednak marzenia się spełniają. Po wielu latach stałam nad brzegiem tajemniczego, owianego legendami jeziora Titicaca i nie mogłam uwierzyć własnym oczom, że dane mi było zobaczyć, to o czym marzyłam od dziecka.

Jezioro Titicaca leży na pograniczu Peru i Boliwii w samym sercu południowo amerykańskich Andów, na wysokości około 3820 m.n.p. morza i jest najwyżej położonym żeglownym jeziorem na świecie. Stare indiańskie legendy i wierzenia oraz badania naukowe wskazują na to, że w wodach jeziora mogą znajdować się inkaskie tajemnice. Legenda indiańska mówi, że stąd pochodzą pierwsi Inkowie: rodzeństwo Manco Capac i Mama Ocllo wydani na świat przez boga Słońce – Inti. Brat z siostrą mieli założyć miasto na Wyspie Słońca i tutaj też przyszedł na świat wielki inkaski bóg Wirakocza. Wyspa ta jest nadal świętym miejscem dla Indian zamieszkujących Boliwię oraz Peru.

Kiedy wchodziłam na pokład katamaranu spojrzałam z niepokojem na niebo. Ciężkie chmury zbierały się na horyzoncie. Granatowe wody jeziora i dobrze widoczne poszarpane szczyty Cordillera Real sprawiały posępne wrażenie. Deszcz wisiał w powietrzu. I rzeczywiście po chwili pierwsze krople zadudniły o pokład. Miałam jednak nadzieję, że to chwilowe załamanie pogody i że wkrótce wyjrzy słońce. Jeszcze nie wiedziałam, co szykuje natura…
Zerwał się silny wiatr, zrobiło się nieprzyjemnie ciemno i wręcz strasznie, fale jeziora rozpoczęły dziki taniec. Katamaranem zaczęło dość mocno huśtać. Tutaj pod pokładem w przestronnej messie było spokojniej, ale za oknem widok nie nastrajał optymistycznie. Niewielkie jednostki znikały raz po raz wśród szalejących fal. Tuż obok mała rybacka łódź dzielnie walczyła z wzburzonymi wodami. Błyskawice przecinały niebo. Pasażerowie zaczynali chorować. Jezioro Titicaca jest jedynym miejscem na ziemi, gdzie można przeżyć i chorobę morską i wysokogórską. Mnie nie dopadła ani jedna ani druga. Myślę, że zawdzięczałam to liściom coki, które zwyczajem Indian, zawzięcie żułam. Po blisko godzinnym zmaganiu się z falami, katamaran schronił się w niewielkiej zatoczce wśród skał. Tu było spokojniej. Deszcz przestał padać. Wyszłam na pokład, mocno trzymając się relingu. Wiatr nadal wiał z ogromną siłą, ale widok był niezwykły. Granatowe wody jeziora otaczały ośnieżone szczyty Cordillera Real. Przed burzą pozbawione śniegu, teraz pyszniły się w śnieżnych czapach, stojąc jakby na straży jeziora. Zrobiło się zimno, gęsia skórka i wiatr zmusiły mnie do powrotu do messy. Po długiej chwili kapitan podjął decyzję o powrocie. Przy tak wysokiej i niespokojnej fali nie mógł dobić do kamiennego mola na Wyspie Słońca.

– Bóg Wirakocza się gniewa – odezwał się któryś z Indian spoglądając przez okno.
Byłam ogromnie rozczarowana, że nie dane mi było stanąć na Świętej Wyspie Inków, że nie mogłam spotkać się z szamanem i nie popłynęłam inkaską łodzią z tatory. Cóż, może innym razem Wirakocza będzie bardziej łaskawy. Widocznie coś, albo ktoś rozgniewał boga – pomyślałam, wysiadając na brzeg.
W Copacabana pogoda poprawiła się zupełnie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wiatr ustał, słońce nieśmiało wyglądało za nielicznych chmur. Tylko kałuże na drodze świadczyły o niedawnej nawałnicy.
Do odjazdu autobusu do Puno w Peru było sporo czasu, nie pozostało mi więc nic innego jak zwiedzić tę niewielką miejscowość. W Copacabana znajduje się Bazylika pod wezwaniem Matki Boskiej Gromnicznej lub jak nazywają ją Indianie – Pani z Jeziora. Kościół słynie z pielgrzymek do drewnianej szesnastowiecznej figury Matki Boskiej, która na czas mszy ustawiana jest przodem do wiernych. Poza mszą, posążek jest odwracany w kierunku jeziora, tak aby Matka Boska miała baczenie na wody Titicaca.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – mówi polskie przysłowie. Nie zobaczyłam wprawdzie Wyspy Słońca, ale widziałam ciekawą uroczystość poświęcenia samochodów, która w boliwijskiej Copacabana odbywała się przed katedrą. Mieszkańcy po zakupieniu samochodu pielgrzymują w sobotę całą rodziną na Mszę Świętą do Bazyliki. Barwnie odziane kobiety, w tradycyjnych boliwijskich nakryciach głowy, przynoszą duże bukiety kwiatów dla Pani z Jeziora a po mszy odbywa się święcenie przystrojonych w kwiatowe girlandy pojazdów. Ma to chronić całą rodzinę od wypadków samochodowych. Po poświęceniu przez kapłana, właściciele oblewają swoje nowo zakupione auta … szampanem.


Tego dnia odbywał się jarmark, będący prawdziwą ucztą dla miłośników egzotyki. Stoiska pełne indiańskiego rękodzieła, gdzie każdy może znaleźć coś ciekawego. Barwne dzianiny, czapki, rękawiczki, bajeczne kapelusze oraz inne wyroby przyprawiały o zawrót głowy. Stoiska z jedzeniem, przyciągały przechodniów. Aromat potraw nie pozwalał przejść obok nich obojętnie. Taki dzień to okazja do spotkań i rozmów, do chwili wytchnienia w codziennym trudnym życiu Indian.

Powoli zbliżała się chwila odjazdu do Peru. Mimo, że wcześniejsze plany pokrzyżował bóg Wirakocza, dzień ten mogłam zaliczyć do udanych. Rozchmurzyło się zupełnie. Boliwia żegnała mnie słońcem i niecodziennym widokiem. Tuż obok przystanku autobusowego zadbany czarny duży pies, ubrany w jaskrawożółty kaftanik, wesoło merdając ogonem żegnał pasażerów.

tekst i fotografie: Danuta Baranowska
materiał chroniony prawami autorskimi