SPACERKIEM PO SAKALLI

fotoreportaż z podróży

Odsłony: 2012

To było takie wspaniałe. Iść daleko przed siebie w pełnym słońcu, nie myśleć o przyziemnych rzeczach, tylko wędrować nie oglądając się do tyłu. Nikt na mnie nie czekał, nikt nie kazał mi wracać, nikt nie narzekał, że gorąco i daleko. Dookoła tylko piasek, żadnego człowieka, wszystko pogrążone w letargu. O tej porze Egipcjanie mieli sjestę, a ja mogłam delektować się słońcem, pustynią z jednej strony, z drugiej zaś morzem. Szłam do Sakalli – centrum Hurgady, całe sześć kilometrów swobody. Chodziłam tak codziennie i wcale mi się nie nudziło. Lubiłam to.

Widok na morze w drodzę do Sakalli/ foto: Danuta Baranowska
Widok na morze w drodzę do Sakalli/ foto: Danuta Baranowska

Na początku droga mijała spokojnie, lecz kiedy zaczynały się pierwsze zabudowania (niskie budynki mieszkalne, ciasne sklepiki, tu i ówdzie pokazywali się ludzie), już człowiek czuł się inaczej – może nie było tej pustynnej swobody, natomiast wydawało się ciekawej. Tutaj życie toczyło się swoim rytmem.

Turystów prawie nie było widać, nie zapuszczali się w ciasne, śmierdzące zaułki. Ale ja chodziłam tędy codziennie, poznając mieszkańców, kupców i sklepikarzy. Później, gdy się przyzwyczaili, witali mnie słowami „Salam Aleikum”, a ja odpowiadałam wesoło „aleikum Salam” – i pytałam „kaifa ha lekh” – co w języku polskim znaczy „jak się masz”. Kiedy mijałam sklepik mięsny, ze zdziwieniem patrzyłam na całe tusze krów wiszące na hakach pod niewielkim daszkiem, bezpośrednio na ulicy. Były starannie obwinięte płótnem, tylko ogony zwisały bezwładnie z lekka kołysząc się na wietrze. Wokół nie widziałam much, ani nie czułam smrodu psującego się mięsa. Aż dziw, bo temperatura tego dnia sięgała ponad trzydziestu stopni. Później Aisza – moja egipska przyjaciółka – wyjaśniła, że tusze są solone, a płótno nasączone octem.

Kobiety spotkane w drodze do Sagalli/ foto: Danuta Baranowska
Kobiety spotkane w drodze do Sakalli/ foto: Danuta Baranowska

Dalej była piekarnia, no nie taka prawdziwa jak u nas w Polsce. Tam nie ma takiego normalnego chleba. Jest za to coś w rodzaju podpłomyków, które będą mi się zawsze kojarzyć z Egiptem. Z mąki, wody i drożdży robi się ciasto, które po wyrobieniu i ukształtowaniu w niewielkie płaskie placuszki, piecze się bezpośrednio na rozgrzanej płycie. Cały proces zarabiania ciasta i pieczenia odbywa się właściwie na ulicy, na oczach przechodniów. Podpłomyki są sprzedawane jeszcze gorące, często z resztką popiołu, ale takie są najsmaczniejsze. Tak sprzedaje się je w mieście, ale na pustyni lub w wioskach Górnego Egiptu, po uformowaniu ciasto jest suszone na słońcu, a potem pieczone, na ogromnych rozgrzanych w ognisku kamieniach. Najważniejszą zaś rzeczą jest opał – wysuszone wielbłądzie łajno.

Za piekarnią zaczynało się coś w rodzaju małego targu z owocami. Soczyste produkty różnego rodzaju sprzedawane były na przemyślnie pionowo ustawionych wózkach, w sposób eksponujący towar. Obok zwykle stał osioł ze spuszczoną głową – najbardziej popularne w Egipcie zwierzę pociągowe. Wyglądał, jakby głęboko o czymś rozmyślał.

Stragan z owocami/ foto: Danuta Baranowska
Stragan z owocami/ foto: Danuta Baranowska

Tutaj rzeczywiście kupcy znają swój fach, kolory nie pozwalają obojętnie przejść obok straganu, zapach skusi najbardziej opornego przechodnia. Truskawki, banany, mango, pomarańcze, cytryny, awokado, limonki, gruszki, jabłka, arbuzy – cała paleta znanych i mniej znanych owoców. Mnie również zatrzymały. Wiem, wiem – nie powinnam jeść surowych owoców w krajach afrykańskich, ale… Właśnie to „ale” kazało mi zapomnieć o wszystkich przestrogach. Kupiłam truskawki i podjadając owoce, wędrowałam dalej.
Odór rybi wskazywał, że w pobliżu znajduje się rybna restauracja. Turyści tutaj nie zaglądają, bo wygląd knajpy i smród odstraszają, ale Aisza mówiła, że warto tam wstąpić. Wstrzymałam oddech i zajrzałam do środka.

Przed rybną restauracją/ foto: Danuta Baranowska
Przed rybną restauracją/ foto: Danuta Baranowska

Nieciekawie wyglądające z zewnątrz pomieszczenia, w środku, o dziwo, były czyste i schludne, po chwili nawet nie czułam odrażającego zapachu. Młody człowiek zaprowadził mnie na zaplecze. Tam w wielkim basenie pływały różnego gatunku ryby. Miałam wybrać tę, którą dla mnie przygotuje. Wybrałam taką z czerwonym brzuchem, nie wiem jak się nazywała, po prostu podobała mi się. Siadłam przy stoliku i słuchałam arabskiej muzyki. Obok w kącie kilku mężczyzn jadło w milczeniu. Taka atmosfera mi odpowiadała, w hotelu wśród różnych nacji i głośnej zachodniej muzyki nie czuję się dobrze. Tutaj dopiero można było zobaczyć prawdziwą Hurgadę. Właściciel – stary Egipcjanin w niebieskiej, długiej galabii zaglądnął do sali. Padło sakramentalne pytanie „skąd jesteś” i za chwilę uśmiech rozjaśnił jego pomarszczoną twarz

– Ach, Bolanda, jak się masz? – Szybko nakrył do stołu.

Potem zręcznie ustawił talerze z sałatkami, przyprawy, koszyk z moim ulubionym chlebem arabskim oraz półmisek z egipskim daniem narodowym. Jest to pasta z fasoli z dodatkiem oliwy, soli, pieprzu i cytryny zwana ful, której małe kulki smaży się w gorącym tłuszczu. Mówił zupełnie poprawną angielszczyzną, że to poczęstunek na koszt firmy. W chwilę potem pomieszczenie wypełnił niepowtarzalny aromat upieczonej z ziołami ryby. I rzeczywiście Aisza miała rację – takiej ryby jeszcze nie jadłam, smak był wspaniały, rozpływała się wprost w ustach, a zapach ziół czynił z niej prawdziwe dzieło kulinarnej sztuki.

Kiedy najedzona, opuszczałam restaurację, usłyszałam za sobą słowa starego:
– Przyjdź do nas jutro. Będzie tuńczyk po egipsku. W zielonym sosie.

Wiedziałam, że na pewno jutro tu wstąpię.
Na środku ulicy stało kilka kóz. Samochody wymijały je zręcznie trąbiąc przenikliwie, ale kozy nawet nie drgnęły. Stały w słońcu patrząc przed siebie bursztynowymi oczami. Ciekawe, co one sobie myślą, kiedy tak zerkają wokół? Zrobiłam kilka zdjęć i chyba błysk flesza zbudził z zadumy starego, czarnego kozła z posiwiałą brodą, który z lekka pobekując i kiwając głową, powoli ruszył w kierunku niewielkiej kępy krzaków po drugiej stronie ulicy. Za nim słabym truchtem podążyło całe stadko, nie robiąc sobie nic z trąbiących samochodów.

kozioł
Kozioł/ foto: Danuta Baranowska

Zbliżyłam się do dużego skrzyżowania. Na jego środku stał wóz pancerny z ciężkim karabinem maszynowym na dachu i gazik pełny żołnierzy uzbrojonych w UZI. Wyglądało to bardzo groźnie, ale był to normalny widok w Egipcie: środki ostrożności dla ochrony turystów przed ewentualnymi terrorystami.
Za skrzyżowaniem zaczynał się inny świat. Sklepy były większe, przeznaczone wyraźnie dla turystów, pamiątki, skóry i królujące wszędzie złoto oraz liczne restauracje świadczyły o tym, że centrum Sakalli jest coraz bliżej.

Na ulicy Sakalii/ foto: Danuta Baranowska
Na ulicy Sakalii/ foto: Danuta Baranowska

Z daleka w słońcu lśnił pomnik syrenki – symbol Sakalli. Nieopodal kilka przytulnych knajpek. Ale ja miałam swoją ulubioną, na wprost syrenki. Kolorowy płócienny dach osłaniał kilka ratanowych stolików. Trzech mężczyzn paliło w skupieniu shishę. Inny stolik zajmował Egipcjanin z żoną i z synkiem. Mały zajadał lody, czarne oczka błyszczały, a buzia śmiała się od ucha do ucha Bo przecież lody to przysmak wszystkich dzieci. Mężczyzna z miłością gładził malca po kędzierzawej główce. Kobieta okryta od stóp do głów spokojnie piła herbatę, której miętowy zapach dochodził to mojego kącika. Znajomy kelner bez pytania przynosił mi do stolika Stellę – piwo egipskie i wspaniałe prażone pistacjowe orzeszki.

syrenka w centrum Sakalli

tekst i fotografie: Danuta Baranowska
materiał chroniony prawami autorskimi

2 thoughts on “SPACERKIEM PO SAKALLI

  1. Dana, niesamowite są te Twoje opowieści i takie prawdziwe ,z miłością do świata i ludzi.
    Dziękuję za kolejną wspaniałą przygodę .
    Sława

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *