
Odsłony: 2775

Liliana Fabisińska pisze od zawsze. Swoją pierwszą książkę, „Noc w piórniku”, przechowywaną do dziś przez mamę, stworzyła jeszcze w zerówce. Przez kolejne lata zapełniała powieściami zeszyty i notesy, aż w końcu zaczęła pisać zawodowo.
Jest autorką powieści „Córeczka”, „Z jednej gliny” i najnowszej „Śnieżynki”, oraz książek dla dzieci i młodzieży (m.in. „Amor z ulicy Rozkosznej”, „Skrzynia piratów”, seria „Bezsennik” i ostatnio „Klinika pod Boliłapką”).
Pisarka ma w swoim dorobku kilka, nagrodzonych w konkursach ogólnopolskich, sztuk teatralnych dla dzieci i dla dorosłych.
Poza tym robi doktorat, uczy studentów, tłumaczy, głównie z języka angielskiego, redaguje, pisze do kilku miesięczników. A kiedy już wyłącza komputer…

Moja największa pasja to oczywiście czytanie. Czytam przede wszystkim literaturę współczesną. Kocham Johna Irvinga miłością wielką. Uwielbiam go. Podziwiam. Nikt tak jak on nie potrafi splatać wątków, które pozornie nijak do siebie nie pasują. Powieść, którą zabrałabym na bezludną wyspę i czytała w kółko to „Jednoroczna wdowa”. Długo namawiałam moją przyjaciółkę, pisarkę, Magdę Witkiewicz, żeby przeczytała coś Irvinga. W tej chwili tę moją „Jednoroczną” nareszcie czyta i wcale nie jest zachwycona. A więc, najwyraźniej, to nie książka dla każdego. Ale dla mnie jest numerem jeden.
Kocham też powieści Zadie Smith i Davida Lodge’a – zwłaszcza te, w których opowiada on o życiu uniwersyteckim, np. „Zamiana”, „Mały światek” i „Myśląc”. Ach, zazdroszczę tym, którzy jeszcze ich nie czytali i mogą zrobić to po raz pierwszy!
Relaksuję się chętnie przy kryminałach. Przede wszystkim, oczywiście, nieśmiertelnej królowej Agathy Christie, ale na mojej liście ulubionych autorów są też Camilla Lackberg, Henning Mankell, Maj Sjöwall i Per Wahlöö, Martha Grimes, Charlotte Link. No i oczywiście Stieg Larsson i jego “Millennium”. Dosłownie połykałam te książki, gryząc palce do świtu, nie bacząc na to, że muszę wstać o 6.30… Genialna seria! Nie czytałam jednak tzw. czwartego tomu, dopisanego przez kogoś, kto nie miał do tego w mojej ocenie prawa… To może być dobra książka, ale zarabianie na niej pod hasłem „Dalszy ciąg Millennium” jest chyba nieuprawnione. Larsson był tylko jeden, a gdyby ktoś miał dopisać cokolwiek, to tylko jego była partnerka!
Nie lubię natomiast Nesbo. Jest dla mnie zbyt brutalny, krwawy, dosłowny.
Druga pasja, którą wyssałam chyba z mlekiem mamy, to podróże. Zawsze muszę mieć kupiony bilet, choćby na przyszły rok. Wiedzieć, że mam na co czekać. To mogą być dalekie, egzotyczne podróże, ale też podróże bliziutkie, za miasto, do sąsiedniego województwa. Wszędzie można znaleźć coś ciekawego.

Każdą podróż planuję bardzo starannie. Unikam hoteli, staram się wynajmować mieszkania, żyć tak jak “tubylcy”… Jeść w lokalnych knajpkach, albo kupować na targu lokalne produkty i gotować według miejscowych przepisów. Mam takie ulubione miejsce w Rzymie, małe mieszkanko koło starego targu i jednej z najstarszych kawiarenek w mieście. Nie ma piękniejszego poranka niż ten, kiedy witam włoskich sąsiadów na klatce schodowej, w barze barman pyta „To co zwykle?”, a ja piję sobie tę kawę przy kontuarze i czytam gazetę… A potem wpadam na targ po karczochy, mozzarellę, doradę na kolację… Kocham Włochy. To cel numer jeden moich podróży. Zawsze chcę tam wracać. Mam osobny folder w komputerze, z mieszkaniami z dala od turystycznych szlaków, w niemal każdym zakątku włoskiego buta.
Te dwie pasje, książki i podróże, bardzo pięknie się zresztą łączą. Zawsze staram się brać w podróż książkę o miejscu, w które jadę. Musierowicz do Poznania, Krajewskiego do Wrocławia, Christie lub Zadie Smith do Londynu, “Maga” Johna Fowlesa do Grecji, Gałczyńskiego na Mazury… Odwiedzać domy pisarzy, zamienione w muzea. I miejsca, gdzie rozgrywają się moje ulubione powieści. W Grecji popłynęłam na wysepkę Spetses i zakradłam się przez dziurę w ogrodzeniu, żeby zajrzeć do szkoły z internatem, gdzie uczył John Fowles pisząc “Maga”. W Kopenhadze, Oslo, Amsterdamie, Wiedniu, odwiedzałam miejsca z książek Irvinga. Już mówiłam, że go kocham? Tak, wiem, mówiłam. Ach… Jak ten facet pisze!


Kolejna pasja, związana z podróżami, to pisanie listów. Zaczęłam je pisać jeszcze w podstawówce. To były lata 80., komunizm, niewielkie możliwości podróżowania po świecie… i wielkie marzenia… Koleżanka powiedziała mi o klubie korespondencyjnym w Irlandii. Pomyślałam: A czemu nie? Podszkolę swój marniutki angielski i będę mogła pojechać do koleżanek w Anglii, Francji, Włoszech albo Ameryce. Zaczęłam korespondować z samymi dziewczynami, bo wiedziałam, że do chłopaków rodzice mnie nie puszczą… I z niektórymi naprawdę serdecznie się zaprzyjaźniłam, widziałyśmy się już wiele razy, odwiedzamy się, dziś już z całymi rodzinami. Miałam sporo przygód związanych z tymi znajomościami, np. odwiedziny dziewczyny z Tajwanu, która nie chciała wyjechać i postanowiła zostać u mnie na zawsze. Ale większość spotkań była przecudowna, a uczucia, które towarzyszy mi przy wyjmowaniu ze skrzynki koperty, zaadresowanej znajomym charakterem pisma, nie da się porównać chyba z niczym. No, może z motylami w brzuchu, które czuje się w pierwszej fazie cielęcego zakochania. To naprawdę są wielkie emocje.
Dziś coraz trudniej jest kupić ładne papeterie… w razie potrzeby kupuję je więc w sklepach internetowych w Niemczech albo Anglii. Bo moje listy są, na przekór digitalizacji życia, papierowe, pisane długopisem na kolorowych kartkach dopasowanych do pory roku. Teraz wyjmuję już z szuflady papeterie świąteczne, moje ulubione…

I jeszcze jedna pasja, o której muszę powiedzieć: Glina. Czyli lepienie garów. Cudownie relaksujące. Resetujące mózg. A przy tym rozśmieszające do łez – dzięki moim przyjaciółkom, z którymi się nad tą gliną spotykam. To działa jak grupa wsparcia, jak najlepsza terapia i lekarstwo na zły humor. Zwłaszcza wtedy, kiedy udaje nam się uciec na kilka dni w góry i lepić od świtu do nocy, a czasami nawet do świtu, słuchając bardzo obciachowej muzyki, śpiewając z radiem, pijąc białe wino z dużą ilością lodu… Ach, te plenery! Mogłabym rzucić wszystko i jechać choćby zaraz.

Co jeszcze? Piłka nożna. Jestem kibicem, któremu nie straszny deszcz i śnieg. Który zdziera gardło na każdym meczu, i po prostu musi być na stadionie, kiedy gra jego ukochana drużyna. A właściwie: byłam takim kibicem do niedawna. Bo w tym roku na stadion Polonii Warszawa nie chodzę. To mój mały, prywatny protest przeciwko temu, co dzieje się w sprawie zarządzania klubem, zarabiania na nim pieniędzy, łamania obietnic przez ludzi, którzy mieli zapewnić Polonii, klubowi z wspaniałą, długą historią, prawdziwą stabilizację.
Ech, szkoda gadać…
Ale piłkę nożną kocham niezmiennie. W czasie Mundialu i Euro mamy taki mały rodzinny zwyczaj: codziennie gotujemy dania, które pochodzą z jednego z krajów, grających tego dnia. Jeśli gra Meksyk – robię guacamole i tacos. Jeśli Rosja – bliny z kawiorem. Jeśli Francja – naleśniki w kilku wersjach. Jeśli Portugalia – oczywiście dorsza. Ale jeśli mam do wyboru Ghanę, Senegal i Honduras, robi się wesoło. Siedzę godzinami w internecie i szukam przepisów, które da się wykonać w Polsce.
Bo gotowanie to jeszcze jedna z moich pasji. Nie ostatnia… bo ja chyba wszystko, co robię, robię z pasją. Inaczej nie potrafię. Jeśli czegoś nie lubię, nie bawi mnie, nie cieszy – próbuję to zmienić. Życie jest za krótkie na zajmowanie się nieciekawymi rzeczami!
