“CZARNA KAWA” – kolejna odsłona cyklu “Wierzę w zwierzę”

życie i pasje

Odsłony: 110

cat-694730_1280Podczas sesji dyplomowej każdy jest zdenerwowany, ja też byłam. Kiedy wreszcie udało mi się zdać ostatni ustny, wyskoczyłam za drzwi sali, w której się odbywal, z gigantyczną ulgą. Od razu zauważyłam, że moi koledzy, zgromadzeni na korytarzu, podają sobie coś z rąk do rąk. Zaintrygowana podeszłam bliżej. „Coś” okazało się czarnym kłębuszkiem wielkości niedużej dłoni.

Podobno koty są jak chipsy, nigdy nie kończy się na jednym. Chociaż Amadeusz był wyjątkowo kłopotliwym kocurem, marzyłam o kolejnym pieszczochu – a może i dwóch?

– Po moim trupie.- twierdziła mama surowo, nie traktowałam jednak tego poważnie. Wszystko było kwestią wypatrzenia odpowiedniego momentu, choć przyznaję, że długo trwało, nim go wypatrzyłam. W międzyczasie zdałam maturę i pomyślnie przeszłam egzaminy do Studium Medycznego – nie wiem jak jest teraz, wtedy trzeba było je zdawać.

Oprócz psa i kota w domu była papużka oraz świnka morska. Niestety padły one podczas mego pobytu w szpitalu. Leżałam miesiąc na ortopedii, potem miesiąc w domu, a jeszcze później musialam przejść rehabilitację. Nie było sensu wracać do szkoły, bo program Studium jest bardzo napięty i miałam za duże zaległości. Zaczęłam naukę ponownie na następny rok.

Podczas sesji dyplomowej każdy jest zdenerwowany, ja też byłam. Kiedy wreszcie udało mi się zdać ostatni ustny, wyskoczyłam za drzwi sali, w której się odbywal, z gigantyczną ulgą. Od razu zauważyłam, że moi koledzy, zgromadzeni na korytarzu, podają sobie coś z rąk do rąk. Zaintrygowana podeszłam bliżej. „Coś” okazało się czarnym kłębuszkiem wielkości niedużej dłoni. Każdy chciał trochę popieścić maleństwo, pomiętosić, piskom zachwytu nie było końca. Okazało się, że kociątko przyniósł ze sobą Piotrek Mikucki. Wyrwał je robotnikom naprawiającym kanalizację, którzy znalezione zwierzątko próbowali utopić. Ile przy tym poleciało grubych słów, nawet boję się myśleć, bo Piotrek był ostrym facetem. Prawdę mówiąc, choć znałam go od dwóch lat, nie posądzałam go dotąd o miłość do zwierząt. Nie mógł niestety zatrzymać znajdki, był bowiem posiadaczem wielkiego i złego doga, który bez wątpienia zrobiłby sobie z niej włochatą przekąskę. Tymczasem koledzy i koleżanki, jak to zwykle bywa, pobawić się kociaczkiem chcieli, ale wziąć do domu nikt się nie kwapił.

Uradowana końcem egzaminów zadeklarowałam chęć dania domu czarnulce i wsadziłam ją do kieszeni kurtki. Mieściła się doskonale i tak przyjechała do domu. Mama załamała ręce na jej widok, ale przybrałam postawę niezłomną… i tak kotka została. Dostała na imię Bruna, po bohaterce telenoweli „W kamiennym kręgu”. Był pewien problem. Miała z półtora miesiąca, nie więcej, a ja nie umiałam dobrze zajmować się tak małym kotkiem. Wyręczyła mnie Tańka, nasza wilczyca. Lizała Brunkę, nosiła ją w pysku, a nawet… karmiła, gdyż pod wpływem pisku maleństwa uruchomił się u niej mechanizm laktacyjny. Bruna chętnie ssała, ale równie chętnie dobierała się do mięsa i śmietanki. Co ciekawe, błyskawicznie nauczyła się korzystać z kuwetki. Na pewno nie nauczył jej tego nasz dotychczasowy koci rezydent, bo do końca życia był brudas i kuwetę traktował jako ostateczność – gdy nie miał możliwości wleźć pod szafę lub wannę.

Amadeusz, do tej pory jedyny kot w domu, parskał i prychał, czasem nawet pacal łapką w powietrzy nad głową Brunki, ale nie próbował zrobić jej krzywdy na serio. Początkowo obawiałam się tego, bo miał on mordercze zapędy. Zjadł mi kanarka i próbował nawet rozprawić się z papużką, ale ta – choć niewiele od kanarka większa – wykazała się rycerskim hartem ducha. Dziobnięty kilkakrotnie w czuły nos kocur stracił zainteresowanie pierzastą potrawą i wlazł w kąt. Tak ich zastałam, gdy weszłam – Amisia w jednym kącie, a dzielnego papuga w drugim. Nawiasem mówiąc nie winiłam kota za to polowanie, gdyż nie ulegało wątpliwości, że to ja ponoszę odpowiedzialność za to, co się stało. Jak ma się w domu koty, nie przynosi się ptaszków.

Mimo groźnie wyglądających kocich gestów i syczenia Amadeusz nie zrobił nic Brunie i gdy tylko nowa lokatorka trochę podrosła, zaprzyjaźnili się. Była zresztą wyjątkowo przyjaznym, spokojnym kotkiem, choć pod wpływem Amadeusza czasem psociła. Razem pozrzucali mi wszystkie kwiatki z okna, zrywali mnie też z łóżka o różnych dziwnych godzinach, aż wreszcie dostali eksmisję na noc do łazienki. Szczęśliwie w przeciwieństwie do Amiego Bruna była czyściutka. Nie miała też innej przywary mego ulubieńca – jak dawało się jej jedzenie z ręki, nie drapała i nie gryzła. Amadeusz był pod tym względem okropny. Jęczał, marudził, prosił, a gdy człowiek podał mu kawałek kurczaka, łapał pazurami za rękę tak, że wbijały się niemal do kości. Kiedyś odruchowo trzepnęłam go nawet w ucho za takie sztuczki. Uciekł wtedy pod wannę i odstawił pokaz kociej histerii – darł się przez jakieś pół godziny, póki nie wyciągnęłam go stamtąd, przerażona, że niechcący zrobiłam pieszczochowi jakąś krzywdę. Oczywiście nic mu nie było, a utulony i wycałowany uspokoił się łaskawie. Jego przestrach miał zresztą pewne uzasadnienie, bo nigdy wcześniej nie oberwał za swoje rozróby i sam fakt stanowił dla niego szok.

Bruna nie miała takich zwariowanych pomysłów. Cokolwiek jej podano, brała delikatnie i zjadała elegancko. Była prawdziwą kocią damą. Tylko jeden raz zdarzyło się jej, że rzuciła się na mnie z pazurami. Próbowałam wtedy wyciągnąć spod szafy Hammera, kolejnego kota, który mi napsocił – konkretnie zniszczył hodowlę roślin owadożernych. Bruna doszła do wniosku, że chcę skrzywdzić kociaka i stanęła w jego obronie. Kilka dni nosiłam potem ślady po jej pazurach na policzku i żal w sercu.

Wspomnialam o Hammerze. Niedługo po nim pojawił się jeszcze Traper. Te dwa kocury tak absorbowały ludzką uwagę, że Bruna zeszla niejako na plan dalszy. Odgrywała w stosunku do „młodzieży” rolę starszej siostry, opiekowała się nimi, ale jak zawsze zachowywała się tak spokojnie i bezproblemowo, że nie miałam powodu niepokoić się o nią. Jadła dobrze, nie wymiotowała, tyle że czasem miewała napady kaszlu. Weterynarz zdiagnozował astmę i kazał podawać jej odpowiedni lek. Wkrótce potem, gdy chciałam podać Brunie przepisane krople, uderzyło mnie to, ze jest taka lekka. Zawsze była drobna, ale wtedy już mnie zaniepokoiła. Zabrałam ją ponownie do lekarza, który pobrał jej krew na badania. Wyniki nie pozostawiały wiele nadziei: starczy zanik nerek, dość częsty u kotów wolnobytujących, z których moja pieszczotka prawdopodobnie się wywodziła. Jak zresztą już pisałam we wcześniejszym felietonie, nerki to słaby punkt kotów – po przekroczeniu pewnego wieku chorują prawie wszystkie.

Niewiele można było zrobić dla biednej Bruny. Wkrótce straciła całkiem apetyt, nie mogło być więc mowy o racjonalnej diecie, która zresztą przy tym akurat schorzeniu niekoniecznie przedłuża życie. Biłam się z myślami, czy już iść do weterynarza na ostatnią wizytę, czy jeszcze nie, gdy kotka dostała pewnego wieczoru ataku podobnego do epilepsji. Nie było już wątpliwości, że trzeba jej ulżyć w ostateczny sposób. To ciężki obowiązek, nie ma jednak czasem innego wyjścia.

Wróciłam do domu sama. Było mi bardzo smutno, wiedziałam jednak, ze postąpiłam słusznie. I musiałam jeszcze zająć się kocurami.

C.D.N. Luiza Dobrzyńska

cat-694730_1280
źródło: pixabay.com.pl/foto: bella67

 

strona Autora: www.outsidelando7.blog.onet.pl
Strona Autora: www.outsidelando7.blog.onet.pl

Luiza Dobrzyńska – technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Długie lata pracowała z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat… Autorka 5 książek: „Dusza”, „Kawalkada”, „Dzieci planety Ziemia”,, „Jesteś na to zbyt młoda” , „Wiedźma z Podhala” oraz ebooka „Procesor duszy”, będącego kompilacją „Duszy” i „Kawalkady”. Jest także autorką kryminału, który cierpliwie czeka na wydawcę

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *