
“Endorfiny szaleją, a ja się uśmiecham!” – O swojej pasji opowiada pisarka Magdalena Witkiewicz
Odsłony: 724

Marzę, że kiedyś przebiegnę 10 kilometrów. Nie szybko. Truchtem. Ale przebiegnę. I wtedy zrobię zdjęcie z moim świadectwem z pierwszej klasy liceum, na którym z wychowania fizycznego mam ocenę MIERNĄ. Z pewnością przebiegnę. I wiecie, które uczucie lubię najbardziej? To, gdy trener mówi na koniec, że mam zrobić koci grzbiet, potem ściska moją dłoń i mówi, że było świetnie. A endorfiny szaleją. Endorfiny szaleją, a ja się uśmiecham. I na zewnątrz i sama do siebie. Sport to najlepsze lekarstwo. Na bolący kręgosłup, na przeziębienia i na depresję. Jak tak mówię, to chyba trochę jest to już pasja? A może tylko życie?
Miało być o pasji, prawda?*
I tak się zastanawiam, czy to, o czym chcę napisać, to pasja. Chyba jednak nie. Jednak magazyn ma być o życiu i pasjach, więc będzie o życiu. A raczej o tym, jak sprawić, by chciało się więcej i by żyło się lepiej. Chociaż trochę. I zdrowiej. Będzie o sporcie. Ale, ale…
Kimże jest ta Witkiewicz, by pisać o sporcie? Sportsmenką? Nie, moi drodzy. W żadnym wypadku. Żadną absolutnie sportsmenką. I dlatego właśnie piszę o sporcie, którego – co tutaj ukrywać – chyba jeszcze nie lubię. I mimo wszystko podnoszę te ciężary oraz przemierzam kilometry na bieżni, myśląc sobie, że to, co robię, to w zasadzie jest bardzo głupie, prawda? Kiedyś szło się w pole, robiło się skłony, przysiady, człowiek był sprawniejszy, a teraz tuzin spoconych mężczyzn i kobiet biega w miejscu na przesuwającej się taśmie.


Głupie, prawda?
No, ale jest często jedynym ratunkiem. Dla zdrowia i życia. I tak sobie często myślę, że wszystkie akcje prosportowe, niekonsultowane z tymi, co nie lubią sportu będą zupełnie nieskuteczne.
Ostatnio, gdy chodziłam na bieżni (nachylenie 12%, tempo 4, tętno 130), w telewizorze naprzeciwko zauważyłam reklamę „Stop zwolnieniom z wuefu”. I moje wewnętrzne dziecko, pamiętające moje traumatyczne przeżycia na wuefie zamknęło mocno oczy i chciało się znaleźć jak najdalej od tego telewizora. Otóż reklama przedstawiała ślicznych młodzieńców, uśmiechniętych skaczących z gracją przez skrzynię. Skrzynia i kozioł to dwie zmory mojego dzieciństwa. Gdy wyciągaliśmy z kantorka przy sali gimnastycznej te narzędzia tortur, chciałam umrzeć ze trzy razy. Albo zemdleć. W życiu nie przeskoczyłam przez kozła i skrzynię. Nie dlatego, że nie umiałam! Może gdyby ktoś poświęcił mi czas i mnie chciał tego nauczyć – zrobiłabym to. Ale ogarniał mnie tak paniczny strach, że zatrzymywałam się tuż przed i nawet nie próbowałam. A teraz Ministerstwo Sportu wymyśla reklamę, która po tylu latach powoduje we mnie ogromny strach.

Przed czym?
Nie wiem przed czym! Ale to pedagog, nauczyciel wuefu powinien wiedzieć i powinien mi pomóc! W kampanii Kamil Stoch wypowiadał się, że on nigdy nie uciekał z wuefu, prędzej zwiewał z matematyki. No halo! Ja matematykę kochałam, bo byłam z niej świetna. To oczywiste, że nasz mistrz kochał wuef! Dlaczego nie zapytali kogoś, kto całe życie dziękował Bogu, że lekarze wierzyli w jego wyimaginowane choroby i zwalniali go z wuefu w przeświadczeniu, że robią dobrze? Migdały. Mam duże. Z natury. Świetnie. Zawsze wychodziłam ze zwolnieniem. Ulga wielka. Gdy w liceum miałam mieć wuef w poniedziałki, już w piątki się stresowałam.
Czy o to chodzi?
Dlaczego w tej kampanii nie pokażą, że wuef to śmiech, że to może być super zabawa! Dlaczego nie pokażą, że sport to emocje związane z kibicowaniem? Tylko pokazują tę cholerną skrzynię. I widzę gdzieś tam w kolejce do skoku na samym końcu taką małą Magdalenkę, która się boi i chciałaby zwiać. Moi nauczyciele wuefu (za wyjątkiem pana Marka, który PRÓBOWAŁ) skutecznie zabili we mnie jakąkolwiek chęć do wysiłku fizycznego. Na wiele, wiele lat.
Więc tu nie chodzi absolutnie o zwolnienia z wuefu!
Gdyby te zajęcia były fajne, żadne dziecko nie chciałoby być z nich zwalniane. Jestem tego pewna. Moja córka, nieodrodna córka -dodam, w swojej szkole zapisała się na dodatkowe zajęcia sportowe, a jej nauczycielce, pani Alicji jestem bardzo, bardzo wdzięczna, że nie zniechęciła jej do sportu.
Więc drogie Ministerstwo Sportu zacznijcie od wyedukowania nauczycieli w kwestii psychologii sportu. Bo jeżeli ktoś lubi się ruszać, będzie się ruszał. A jak ktoś woli siedzieć i czytać książki, to dopiero jest sztuka wyciągnąć go, by się nieźle spocił.

Mnie zmusiło do tego życie. Tryb życia fotelowo-kanapowy okazał się bardzo przyjemny, aczkolwiek zupełnie niezdrowy. Cykliczne problemy z kręgosłupem i kilogramy wzrastające z prędkością światła były tego dowodem. Zaczęłam 3 lata temu. To był impuls. Teraz się śmieję, że taka rozbiegówka. Straciłam wiarę w diety cud i napisałam do trenerki. Pierwszej z brzegu, która wyskoczyła mi w wyszukiwarce. Spotykałyśmy się kilka miesięcy, waga ruszyła, a ja czułam się szczęśliwsza. Oczywiście to spory koszt, więc potem musiałam przerwać treningi. I znowu wróciło wszystko co złe.

Na Gwiazdkę ubiegłego roku dostałam od mojego męża pakiet treningów. Udałam się na siłownię. Gruba, smutna i obolała. Niepewna wielce. Myślałam, że siłownia to miejsce pełne pięknych kobiet i przystojnych facetów, którzy oceniają cię, bacznie obserwując fałdy tłuszczu opięte twoją bluzką do ćwiczeń.
Gdzie tam!
Każdy cieszy się z postępów i motywuje. Tak sobie myślę, że to najmniej zawistna grupa ludzi. I najbardziej uśmiechnięta! (chyba przez endorfiny) Żałuję, że nie mam zdjęcia tego mojego pierwszego razu! Gdy pytam mojego trenera, co sobie wtedy pomyślał, marszczy brwi i mówi. – Oj, pomyślałem, że jej to trzeba pomóc… Zaczęły się katorżnicze treningi.
Czy to lubiłam?
W życiu! Po prostu sobie wmówiłam, że niektórzy chodzą do pracy do kamieniołomów i też tego nie lubią. Wmówiłam sobie, że muszę. I że to, jak będę się czuła i jak będę wyglądać zależy tylko i wyłącznie ode mnie. I wierzę w to! Nadal nie lubię wychodzić z domu na siłownię. Ale gdy wchodzę tam (już nie w rozciągniętych dresach i dziurawych butach) czuję się taka FIT!

Gdy zaczynam ćwiczyć, wiele razy mówię, że nie mogę. A co się okazuje? MOGĘ! Pokonuję każdego dnia samą siebie. Czuję się świetnie. Młodziej o 10 lat i lżej o 20 kilo! Jeszcze trochę mam przed sobą. Marzę, że kiedyś przebiegnę 10 kilometrów. Nie szybko. Truchtem. Ale przebiegnę. I wtedy zrobię zdjęcie z moim świadectwem z pierwszej klasy liceum, na którym z wychowania fizycznego mam ocenę MIERNĄ. Z pewnością przebiegnę. I wiecie, które uczucie lubię najbardziej? To, gdy trener mówi na koniec, że mam zrobić koci grzbiet, potem ściska moją dłoń i mówi, że było świetnie. A endorfiny szaleją. Endorfiny szaleją, a ja się uśmiecham. I na zewnątrz i sama do siebie.


Sport to najlepsze lekarstwo. Na bolący kręgosłup, na przeziębienia i na depresję. Jak tak mówię, to chyba trochę jest to już pasja? A może tylko życie?
A kim jestem? Jestem absolwentką Uniwersytetu Gdańskiego, Gdańskiego Studium Bankowości oraz Gdańskiej Fundacji Kształcenia Menadżerów. Ale przede wszystkim jestem pisarką. Piszę czasem o lekkich sprawach, a czasem o poważnych w lekkim, a nawet bardzo lekkim stylu. Staram się rozśmieszać i wzruszać. Dla dzieci i dla dorosłych. I „tylko dla dorosłych” również.
Podobno moje powieści poprawiają nastrój. Są lekiem na deszcz za oknem i nieco smutniejsze dni. Moje książki zawsze kończą się dobrze. Niezależnie jakie przeciwności losu napotykają bohaterów na swojej drodze – zawsze potem żyją „długo i szczęśliwie”.
KSIĄŻKI MAGDALENY WITKIEWICZ – ZOBACZ JAKIE POLECAMY
Bardzo ciekawy, mądry, inspirujący artykuł.
Mam podobne zdanie odnośnie tej kampanii.
WF nigdy nie należał do moich ulubionych przedmiotów, ale nie miałam zwolnienia, poza jakimiś okazjonalnymi, sporadycznymi. Starałam się, uczestniczyłam. Ale jak tu się cieszyć sportem i ćwiczeniami, gdy z racji skromnych warunków fizycznych zawsze najkrócej skakałam w dal (w sumie jaka to była nauka… tak i tak i skaczcie, o…), najwolniej biegałam, nie potrafiłam rzucić piłką lekarską, a skrzynia i koń/kozioł były dla mnie traumą. Zdarzyło mi się upaść i potłuc. W sumie nie byłoby w tym nic wielkiego, że najwolniej, najmniej itp. tylko, że z tym wiązały się oceny, a przykro mieć 3 z wuefu, gdy ma się ogólnie bdb oceny.
W liceum było ciut lepiej, bo doceniano zaangażowanie, a nie wyniki, jednak i tak te zajęcia nie były fajne, nie dawały radości, ot przymus do zaliczenia.
Oceny w dzienniku to też nie wszystko. Jest jeszcze ocena rówieśników. Ich śmiech, gdy komuś nie uda się skok, rzut, czy wymyk ( w sumie to już nie pamiętam co to było). Odrzucenie, gdy przy wybieraniu do drużyn zostawało się na szarym końcu…
Tu potrzeba rzeczywiście psychologów, a także innego systemu prowadzenia i oceniania zajęć wf.
A takie metody na usportowienie jak wprowadzanie 5 godzin w-f w tygodniu ( gdy np. chemii tylko 1) to wg mnie bezsens i katorga dla sporej części uczniów.
Mnie brakowało na lekcjach wf gier Ciągle tylko bieg na 60m, na 600m, rzut piłką lekarską, rzut piłeczką palantową i tak w kółko… same sprawdziany. Na podwórku przed domem grało się w badmintona, rzucało ringiem, grało w dwa ognie, nawet z dorosłymi.A współczesne dzieci nie wiedzą, co to za gra w 2 ognie, w 1 ognia… Więcej gier zespołowych, zdrowej rywalizacji, pokazania różnych dyscyplin sportowych, a nie wieczne sprawdziany i testy sprawnościowe.