NIEZWYKŁE JEZIORO W GÓRACH, część I – fotoreportaż Danuty Baranowskiej
Odsłony: 443
Na górsko-wyżynnym obszarze Szan we wschodniej Birmie, na wysokości około dziewięćset metrów nad poziomem morza leży niezwykłe jezioro Inle. Jego głębokość w trakcie pory suchej wynosi od dwóch do prawie czterech metrów, a w czasie pory deszczowej podnosi się nawet o półtora metra. I nie byłoby w tym nic dziwnego, jezioro jak jezioro, ale to jezioro jest zamieszkałe. Tak, tak, zamieszkałe i nie tylko przez ryby i inne wodne zwierzęta, ale przez ludzi.
Kiedy wczesnym rankiem dotarłam do przystani, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Wydawało mi się, że znalazłam się w jakiejś magicznej krainie. Lazurowa woda, w oddali szczyty górskie, spowite lekką mgiełką, przez którą przebijały się promienie słoneczne oraz niezwykły spokój sprawiały, że odniosłam wrażenie, iż trafiłam do mitycznego azjatyckiego królestwa Szambali.
Tę oszałamiającą harmonię zburzył nagle odgłos silnika a zaraz potem usłyszałam męski głos z łodzi cumującej tuż obok przy nabrzeżu. – Proszę wsiadać, ale powoli i uważnie – odezwał się do mnie z uśmiechem przewoźnik.
Na burcie łodzi widniał numer, jaki miałam na bilecie. Spojrzałam z obawą na niewielkie, kołyszące się na wodzie, wąskie czółno, w którym siedziały już trzy osoby. – Czy ta łódka się nie wywróci? – pomyślałam, ale chęć rejsu po jeziorze zwyciężyła. Wahałam się tylko przez moment i ponaglona przez współpasażerów zajęłam swoje miejsce. Łódź ruszyła z rykiem silnika, ale po chwili już nie zwracałam uwagi na huk i krople wody pryskające spod dziobu czółna. Miałam przed sobą całodniowy rejs po jeziorze Inle, relaks pośród przyrody, niezwykłe widoki i wspaniały odpoczynek. Jeszcze nie wiedziałam że będzie to jeden z najpiękniejszych dni w Birmie, że ujrzę pływające wioski, poznam życie i pracę „wodnych” ludzi, zobaczę świątynię skaczących kotów i będę uczestniczyć w niezwykłym festiwalu.
Łódź powoli płynęła wąskim, wyciętym przez ludzi kanałem, wśród porastających jezioro hiacyntów wodnych. Miejscami można było zobaczyć długie czółna a w nich mężczyzn ścinających hiacynty i ładujących ścięte rośliny na swoje łodzie. Te piękne kwiaty znane u nas jako ciekawa roślina do akwariów i oczek wodnych są tam wszędobylskim, szkodliwym chwastem zwanym „zarazą wodną”. Hiacynty bardzo szybko się rozrastają, pokrywają powierzchnię wody i blokują dopływ tlenu rybom, które są głównym źródłem utrzymania ludzi z jeziora, utrudniają żeglugę i stwarzają dobre warunki do rozmnażania się komarów.

Kiedy minęliśmy pola hiacyntowe, zaczęły się pojawiać chaty na wodzie zbudowane na wysokich na palach. To była jedna z wodnych wiosek. Życie tutaj toczyło się tak jak na stałym lądzie. We wsi była szkoła, nieduży punkt medyczny i niewielka świątynia. Na otwartych platformach stanowiących jakby zadaszoną werandę, małe dzieci bawiły się z psami, kobiety gotowały posiłki, prały i zajmowały się tym wszystkim czym zajmują się kobiety w domach na całym świecie. Panowie wyruszali na połów ryb, oraz do zajęć na pływających polach uprawnych i ogrodach, płynęli do pracy w warsztatach rzemieślniczych i przygotowywali towar na sprzedaż na wodnym targu. Tu i ówdzie dało się zauważyć starszych mężczyzn leżących w hamakach lub grających w gry planszowe. Jednym słowem normalne, choć trudne życie, takie samo jak na brzegu z tym, że zamiast transportu kołowego istniała droga wodna. Takich wiosek na jeziorze Inle jest około dwadzieścia i zamieszkuje je około siedemdziesiąt tysięcy ludzi.



Za wsią ukazały się wysepki porośnięte różną roślinnością. Okazało się, że to są pływające ogrody i pola uprawne.
– Podłoże do upraw robione jest ręcznie z kęp wodnych roślin i torfu, uformowanych w długie grządki, odpowiednio nawiezione i umocowane do dna bambusowymi tyczkami. Stały dopływ wody sprawia, że plony są obfite – opowiadał kierujący łodzią uśmiechnięty Birmańczyk.
–Tutaj na jeziorze uprawiane są pomidory, ogórki, papryka, różne dyniowate, szpinak wodny oraz kwiaty, które potem sprzedawane są na targu – ciągnął dalej pokazując ręką na urokliwy ogród kwiatowy.
– A teraz niespodzianka – zawołał kierując łódź w kierunku małego niepozornego budynku z ciemnego drewna tekowego na palach. – Tam trzeba zdjąć buty – to Nga Phe Chaung, świątynia-klasztor i… niezwykli mieszkańcy – dodał z zagadkowym uśmiechem, cumując do drewnianego podestu.



Wewnątrz klasztoru panował półmrok i jak w każdej buddyjskiej świątyni wyjątkowy spokój i cisza. Piękne, wiekowe rzeźby Buddy i elementy architektoniczne przyciągały uwagę, ale nie one były tutaj najważniejsze. W świątyni mieszkały… koty. Czarne, rude, szare, dwu- i trzykolorowe. Wszystkie piękne, zadbane i oczywiście rozleniwione. Przed laty mieszkający w świątyni mnisi wytresowali koty i nauczyli je na zawołanie skakać przez bambusową obręcz. Obecnie koty już nie skaczą, leżą na drewnianych podestach, wygrzewając się na słońcu, wskakują na ołtarze, ocierają się o nogi zwiedzających i wylegują się na kolanach mnichów. Mimo że pokazy skaczących kotów już się nie odbywają, to nazwa Świątynia Skaczącego Kota pozostała do dzisiaj.





– Zanim zatrzymamy się na obiad w wodnej restauracji, wcześniej zwiedzimy warsztat szkutniczy, tkacki, manufakturę tytoniową i chaty kobiet z plemienia Padaung (długie szyje) – powiedział przewodnik odbijając od pomostu – po obiedzie, wielka Świątynia Phaung Daw Oo, gdzie czeka was znowu niespodzianka – dodał tajemniczo.
Ciąg dalszy tekst i zdjęcia: Danuta Baranowska
materiał chroniony prawami autorskimi
Danuta Baranowska – stuprocentowy zodiakalny baran, niespokojny duch, aktywnie i entuzjastycznie nastawiona do życia. Jak przystało na znak żywiołu ognia, uwielbia kolor czerwony. Kocha książki w każdej ilości, przyrodę, góry, kawę z kardamonem i koty. Jest właścicielką, a właściwie niewolnicą kota ragdolla o imieniu Misiek. Jej pasją są podróże, zwiedzanie niezwykłych miejsc, poznawanie ciekawych ludzi oraz fotografia.
Gdyby opowiedział mi to ktos inny pewnie nie uwierzylabym. Świat jest piękny i pelen cudów. Pozdrawiam