Odsłony: 662
Dzisiaj mamy przyjemność zaprosić Państwa na spotkanie z wyjątkową kobietą. Zawodowo jest cenionym specjalistą w zakresie neurologopedii z dwudziestopięcioletnim doświadczeniem. Spełnia się także dydaktycznie prowadząc zajęcia ze słuchaczami studiów logopedycznych i neurologopedycznych na Uniwersytecie Rzeszowskim oraz Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Ci, którzy znają ją prywatnie, wiedzą, że jest to osoba wrażliwa z wyjątkową osobowością. Kocha rzeźbę, literaturę fantasy, pływanie, taniec towarzyski, śpiew chóralny, psy, Portugalię, Węgry oraz ptaki. W wolnych chwilach pisze eseje, które umieszcza na swoim blogu. Oto rozmowa z Urszulą Wojnarowską-Curyło.
Klaudia Maksa: Jest Pani bardzo cenionym w środowisku logopedą, co przekłada się na długą listę pacjentów każdego dnia. Przekłada się to także na ilość godzin pracy, a biorąc pod uwagę, że czas nie jest z gumy, praktycznie pracuje Pani codziennie od rana do wieczora. Niejedna kobieta nie wytrzymuje takiej intensywności pracy, staje się nerwowa ze zmęczenia i tylko marzy o wolnym dniu, żeby odespać. W rezultacie traci nie tylko zdrowie, kondycję, uśmiech, ale także ma świadomość, że życie przecieka jej przez palce. Natomiast u Pani tego znużenia w ogóle nie widać. Nawet w poniedziałek ….
Urszula Wojnarowska-Curyło: Mam to ogromne szczęście, że na moim przykładzie realizuje się powiedzenie, że szczęśliwy to człowiek, którego praca jest równocześnie jego hobby, za które mu jeszcze płacą. Czasem bywam zmęczona, zwłaszcza, gdy trafi się do terapii dziecko rozpuszczone jak „dziadowski bicz” i rodzic kompletnie bez wglądu w swoją rolę, natomiast bardzo pewny, co do wiedzy na temat mojej roli. Taki energetyczny wampir potrafi mi zrujnować spokój i chęć do pracy na kilka godzin. Na szczęście tacy trafiają się u mnie rzadko, a jak już się trafią, to proszę moje anioły i świętych opiekunów, żeby mnie od tych osób wyzwolili. I najczęściej, wyzwalają.
Gdy pracuje się pod przymusem (finansowym) lub z fatalnym przełożonym (miałam taką szefową, prawie udało jej się mnie unicestwić – serio, serio…), faktycznie każda godzina trwa wieczność. Ja najczęściej, wręcz prawie zawsze, mam doskonałe relacje z ludźmi, chętnie im pomagam, czasem ułatwiam kontakt z różnymi specjalistami, do których czeka się długo lub bardzo długo. Ale to także moi znajomi, z którymi mam dobry kontakt. kontakt. Ponadto zawsze się uśmiecham. Zawsze. To mój klucz do wszystkich serc. On prawie do wszystkich pasuje.
K.M.: Uwielbia Pani nie tylko swoją pracę. Mieszkając w małym, liczącym niespełna 10000 mieszkańców, miasteczku, codziennie musi Pani dojeżdżać 30 km. No ale cóż zrobić, skoro się mieszka w miejscu tak urokliwym, jak Strzyżów …?
Urszula Wojnarowska-Curyło: Nie dojeżdżam codziennie. Oczywiście zdarza się, że dojeżdżam pięć dni w tygodniu, bo dwa pracuję na miejscu w gabinecie. Tak, tak, bywa, że pracuję od poniedziałku do niedzieli i potem znów w poniedziałek idę do gabinetu i tak do piątku, czyli w 2 tygodnie pracuję 12 dni. Ale bywa też tak, że pracuję tygodniowo dwa dni, albo cztery. Bo to zależy ode mnie i to ja jestem swoim szefem. I jak chcę mieć urlop i jechać „za nosem”, aż mi się powie: dość, wracaj, to tak robię. Kocham mieszkać w małym miasteczku. Studiowałam w największych polskich miastach, na renomowanych uczelniach, nadto moja mamusia ma amerykańskie obywatelstwo, więc gdybym chciała mieszkać GDZIEŚ, zrobiłabym to, bo mogę.
K.M.: W dzisiejszych czasach to prawie standard, że aby coś w życiu osiągnąć, człowiek musi być bardzo aktywny i dyspozycyjny „tu i teraz”. Małe miasteczka są symbolem stagnacji, marazmu, dopóki nie spotka się na swojej drodze osób, które odkryją nam magię miejsca, jego historię, tradycję. Pani właśnie jest taką osobą. Zakorzenioną w kulturze lokalnej…

Urszula Wojnarowska-Curyło: Mamy w naszym miasteczku i okolicy grupę osób otwartych na drugiego człowieka , z potrzebami innymi niż typowe dla prowincji. Skrzyknęła nas Ula Rędziniak, wymyśliła Stowarzyszenie „ Zakorzenieni w kulturze”, a ja mam honor być jednym z członków- założycieli, obecnie pełniąc funkcję skarbnika. Za nami są dwa sezony „Słów złotem szeptanych” czyli spotkań z poezją mówioną i śpiewaną, za nami dwa sezony, trzeci w trakcie, wędrówek „Turystycznym szlakiem Strzyżowa”. Są imprezy pojedyncze, zupełnie niesamowite, bo robione z pasji i potrzeby serca, jak choćby „Strzyżów śpiewa dla Warszawy”, „Wolność kocham i rozumiem”, „Skarby Strzyżowian” czy „Miodowe trzy po trzy”. W przygotowaniach mamy Święto ulicy- 16 czerwca przeniesiemy się wstecz o wiek, a we wrześniu zaśpiewamy „Jolka, Jolka pamiętasz”…Planów mamy moc, a pomysłów pięć razy tyle.
K.M.: Naprawdę sporo się dzieje… ! Ale oprócz pasji lokalno-kulturalnej, prywatnie też ma Pani kilka. Jedną z nich jest rzeźba. Ma Pani nie tylko ogromny zbiór eksponatów, ale także je kataloguje.
Urszula Wojnarowska-Curyło: Ta kolekcja jest, przyznaję, dość cenna. Nie jest jakaś liczna, a z pewnością nie można powiedzieć, że ogromna. Ale jest. Sztuka mnie poruszała od zawsze, nabierałam sił i energii patrząc na obrazy, albo uspokajałam się, gdy mogłam je kontemplować. Nie stać mnie było by kupić obraz Vlastimila Hofmana „Spowiedź”, mam jego bardzo wierną kopię, energii nabieram patrząc na „Krąg” Joanny Banek, gdy tęsknię za latem, jestem blisko „Nad wodą” Marii Siteń, gdy brakuje mi jesieni, podziwiam „Stację Strzyżów” Edwarda Kociańskiego. Ale mamy dom. Jest duży, jasny i rzeźby pasują do niego znakomicie. Do tego miałam szczęście przyjaźnić się z córką znanego polskiego rzeźbiarza, Romana Górki. Zatem łatwiej było mi przekonać artystę, że jego prace będą mieć u nas dobrze.



K.M.: Jednym słowem raczej Pani nie nudzi się w wolnym czasie. Żadna godzina nie przepadnie bez sensu?
Urszula Wojnarowska-Curyło: Nudzić się nie potrafię, ale czasem robię bzdury czyli układam pasjanse, gram w mahjonga, układam sudoku, albo rozwiązuję krzyżówki, czasem piszę rymowanki i zagadki logopedyczne, bo te, które znam, są nieaktualne lub mnie nudzą.
K.M.: Zatem w czym tkwi sekret, że jedni potrzebują miesiąca urlopu dla regeneracji, a i tak nie wracają wypoczęci, innym wystarczy tydzień lub dwa i są „jak nowi”. Jakby Pani nazwała to zjawisko?
Urszula Wojnarowska-Curyło: Praca stanowi dla mnie niezwykle ważną część życia. Wciąż się cieszę radością ludzi, których problem udało mi się rozwiązać. Nie mam wokół siebie środowiska sączącego jad „narzekactwa”, omijam szerokim łukiem zazdrośników. Ci, którzy mi niedobrze życzą, są przeze mnie zdefiniowani i nie oczekuję, że nagle się zmienią. Odcinam się od nich i nie dopuszczam do swoich emocji. Jestem typem człowieka do rozwiązywania zadań. Robię to chętnie. Od lat towarzyszy mi powiedzenie Włodzimierza Korcza (a przynajmniej od pana Włodka pierwszy raz je usłyszałam): Nie ma drugiej szansy, na dobre zrobienie pierwszego wrażenia. Jeśli lubisz swoje życie i siebie w nim, to dzień tygodnia i rodzaj aktywności (urlop, praca) jest bez znaczenia.

K.M.: Pozytywne nastawienie do życia, posiadanie pasji, ciepła obecność bliskich wpływa nie tylko wygląd, postawę ciała oraz kondycje fizyczną, ale emanuje z człowieka na zewnątrz i zaraża innych. Uważam, że jest to bardzo ważne, kiedy ma się do czynienia z pacjentami, zwłaszcza z dorosłymi, którzy zostali dotknięci chorobą. Czy nie jest tak, że pozytywna aura, jaką Pani roztacza pomaga w terapii?
Urszula Wojnarowska-Curyło: Miałam okazję wielokrotnie prowadzić terapię logopedyczną na turnusach dla dzieci i młodzieży niedosłyszącej, a także turnusy nauki mowy przełykowej dla pacjentów po laryngektomii całkowitej. Mimo że na studiach miałam określone i niezbyt pozytywne nastawienie do tych ostatnio wymienionych osób, los postanowił inaczej. Postawił mi na drodze ten problem i nigdy nie przestanę za to dziękować. Poznałam cudowne kobiety z północno-wschodniej części Polski, nad którą wiatr przygnał chmury po wybuchu w Czarnobylu i panie te po latach zachorowały na raka krtani. Pamiętam z jakim zapałem i chęcią dzieliły się ze mną swoimi odczuciami, która głoska dla nich jest łatwiejsza i jakie ćwiczenie upraszcza im dźwięczną mowę. Poznałam panów, którzy uwierzyli, że potrafię ich nauczyć mówić, a potem, już głośno mówiąc, dzwonili do domów i komunikowali się z najbliższymi. I wtedy władze postanowiły wszystko uprościć. Powołano do życia kilka instytucji, co to miały dysponować pieniędzmi na organizację turnusów. I jak pan A miał dopłatę, to panu B nie przyznano, a pan C dostanie dopiero za 2 lata i nie wtedy kiedy wszyscy, ale zupełnie w innym terminie. W ten sposób wylano dziecko z kąpielą. Zabiegi wyłuszczania krtani odbywają się nadal, ale nikt już w formie turnusów mowy nie uczy. Bo nagle nikomu się to nie opłaca. Cóż, signum temporis. Wszystko musi się opłacać…
K.M.: Skoro zeszłyśmy na temat pracy, nie mogę nie zapytać o coś, co przykuło moją uwagę, gdy czytałam Pani bloga. Zauważyłam, że bardzo wyraźnie artykułuje Pani w swoich postach, jakie deficyty w rozwoju mowy, wyobraźni i innych sferach generują komputery, tablety, komórki …
Urszula Wojnarowska-Curyło: Ostatnio sporo się na ten temat pisze i kto cokolwiek czyta, natknąć się musi na ostrzeżenia w tej materii. Ja wiem jedno, dziecko bombardowane techniką od najmłodszych lat nie rozwinie języka do komunikacji. Będzie nadpobudliwe, niewyspane i niewypoczęte, zatem nie ma szans na wydolny, senny etap segregowania informacji i ich organizowania w mózgu. Nie rozwinie wyobraźni, bo nikt go tego nie nauczy. Obraz i odpowiedź. A nie słowo i poszukiwanie. To smutne.
K.M.: Rozumiem, że uczula Pani na to niebezpieczeństwo swoich studentów. Jakby Pani miała w kilku zdaniach określić z jakimi problemami będą się mierzyć przyszli logopedzi…
Urszula Wojnarowska-Curyło: Artykulacja i piękna polszczyzna już są na drugim planie. Proszę posłuchać wypowiedzi dziennikarzy radiowych (radia nie wymienię, kto słucha, ten się zorientuje)- pani z rotacyzmem, świsty i poszumy w wypowiedziach innych dziennikarzy, seplenienia, niepłynności… Z czym będziemy pracować? Z zaburzeniami głosu mówionego i mutyzmem wybiórczym, z pacjentem ortodontycznym, z pacjentami afatycznymi i osobami z chorobami neurodegeneracyjnymi, z autystami i dziećmi z opóźnionym rozwojem mowy.
K.M.: I w tym momencie nie mogę nie zapytać o Pani kolejną pasję – o pasję pisania …

Urszula Wojnarowska-Curyło: Mam tak zwany refleks schodowy, czyli najlepsze odpowiedzi i pointy przychodzą mi do głowy, gdy rozmowa już jest skończona. Pomyślałam, że najlepiej wszystko, co sobie myślę, ubrać w słowa i zapisać. Jasne, jak napiszę i się podpiszę, to potem trudno się tego wyprzeć. Ale ja wcale nie zamierzam się niczego wypierać i zrzucać winę i odpowiedzialność na kogoś. Wręcz znana jestem ze swoich poglądów. Od wielu lat związana jestem z lokalnym miesięcznikiem „Waga i Miecz” (herb Strzyżowa) i ciągle pisania było mi za mało, założyłam więc bloga literackiego Loqueris. Ja piszę eseje a mój mąż fraszki.
Muszę jeszcze dodać słówko o naszym miesięczniku, mianowicie takie, że wkrótce obchodzić będziemy 30-ste urodziny. Rówieśników mamy w naszym województwie jeszcze dwójkę, ale nasz miesięcznik jest wyjątkowy, bowiem wszyscy piszący robią to społecznie. Wiem, że takie inicjatywy opierające się na pasji oraz wolontariacie nie trwają długo. A u nas taki grunt społeczny, że się to udaje.
K.M.: Na filmikach szkoleniowych, jakie widziałam na Pani wykładach, wyraźnie dało się zauważyć jak duże ma Pani pokłady empatii wobec pacjentów, zwłaszcza dorosłych osób. I nurtuje mnie jedno pytanie. Człowiek ma w sobie określoną wrażliwość na ludzką niedolę. Ale ta wrażliwość może być tłumiona w mniejszym lub większym stopniu wraz z wiekiem. W jaki sposób tę empatię wskrzesić? Czytać? Pracować stylem streetwork? Tłumaczyć? A może nie jest tak źle?
Urszula Wojnarowska-Curyło: Muszę zasmucić- tę cechę się ma lub nie. Wiek nie ma nic do rzeczy. Czytałam, ale to wiedza, której źródła nie potrafię podać, że gdy się uśmiechamy, mózg nie zastanawia się, czy robimy to z premedytacją czy „zawodowo”, lecz zabiera się do wytwarzania serotoniny. Gdy jesteśmy „nastroszeni” emocjonalnie, bliżej mu do produkcji kortyzolu. Ja wolę nie ryzykować z tym hormonem stresu, wolę się permanentnie uśmiechać. A dodatkowo mam tak, że uśmiech jest moją pierwszą reakcją, mimo że zawsze wstaję lewą nogą 🙂
K.M.: A propos czytania. Statystyki grzmią na alarm, że czytelnictwo w naszym kraju jest na bardzo niskim poziomie. Ale według statystyki Kowalski i jego pies, kiedy idą na spacer do lasu, mają po trzy nogi. Jakie są Pani obserwacje w tym spektrum? Słownictwo dzieci i młodzieży ubożeje?
Urszula Wojnarowska-Curyło: Czytanie jest zajęciem dla człowieka inteligentnego, z wyobraźnią i głodem poznawczym. Rośnie pokolenie, do którego przemawia obraz, a słowo zostaje sprowadzone do skrótu. “Dobrze, zgoda, oczywiście, jak najbardziej” używane są coraz rzadziej, zastępuje je “OK”. Człowiek najpierw wytworzył mowę, a pismo i czytanie są daleko młodsze, stanowiąc rodzaj kodu, który wymaga pewnego poziomu. Jeśli dziecko jest zostawione maszynie czy przedmiotowi, to w jaki sposób ma rozwinąć takie umiejętności? Potrzebny jest stosowny wzorzec. Manipulowanie zabawkami, budowanie z klocków, zabawy w role rozwijają, ale często rodzic ani o tym nie wie, ani nie ma ochoty się tak bawić. Słyszę wciąż o tym, że rodzice pracują w domu lub pracują zdalnie. Jeśli dziecko widzi mamę/ tatę przed komputerem, to też tak chce. W domach nie ma książek, bo ludzie kupują czytniki i mają bibliotekę w jednym przedmiocie. On się nie kurzy, nie zajmuje miejsca, nie starzeje się, ma same zalety oprócz jednej. Nie jest książką. Moja mamusia jest księgarzem. Ukończyła studium księgarskie w Poznaniu. Pierwszy zapach, jaki pamiętam, to zapach farby drukarskiej. Obecnie w księgarniach pracują ekspedienci, nie muszą czytać, muszą sprzedać. Zresztą, coraz częściej rzeczy od książek odległe. Po poprzednich pokoleniach zostały mapy, książki i księgi. Co zostanie po obecnym, który wszystko co może digitalizuje (uff, co za potwór językowy)?
K.M.: I na zakończenie, chciałabym, aby się Pani podzieliła z naszymi czytelnikami jakie książki Pani czyta?
Urszula Wojnarowska-Curyło: Mam książki ukochane, starych przyjaciół, którzy stoją na półce i co i rusz do nich wracam. A jest to niemiłosiernie sczytana seria Muminków, wszystkie Anie z Zielonego Wzgórza (zresztą moja córka ma tak na imię na cześć naszych babć i tej Ani, towarzyszki dzieciństwa). Wiele razy czytałam Księgę z San Michelle Axela Munthe, lubię prozę Sapkowskiego. Czytam Jarosława Grzędowicza. Uwielbiam jego Pana Lodowego Ogrodu, ale opowiadania z Wypychacza zwierząt (Weekend w Spestreku ) groteska mieszająca PRL z komunizmem typu koreańskiego i tym, co obserwujemy w polityce polskiej obecnie…, są szczególnie aktualne.
Moim ulubionym autorem jest także Saki a zwłaszcza Małomówność lady Anny, czytane na zmianę z Opowieściami niesamowitymi Edgara Allana Poe oraz G.G. Marquez na czele z Miłością w czasach zarazy.
Lubię język Michała Rusinka, przepadam za reportażami Kapuścińskiego, którego miałam zaszczyt znać osobiście. Nie czytam poradników po życiu, dietach, związkach, biznesie, żadnych kołczingów, ani psychoterapii dla ubogich.
K.M.: Dziękuję pięknie za rozmowę.
Rozmawiała Klaudia Maksa
materiał chroniony prawami autorskimi
zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Urszuli Wojnarowskiej-Curyło
