Odsłony: 2299
To było wczoraj, ale z tego co kojarzę, wczoraj był jeszcze listopad i w tym problem. Dodatkowo miałam gorączkę, taką koszmarną, otumaniającą, taką, która zamazuje obrazy i powoduje zwidy, no bo to były chyba zwidy, albo czy ja wiem? Majaki?
Wyszłam do sklepu i wpadłam w jakiś koszmar… To mógł być jakiś alternatywny wszechświat, ale miał wygląd zatłoczonego supermarketu…
… a dookoła marketingowy armagedon mający na celu ogłuszenie, otępienie i ogołocenie potencjalnych klientów.
Wszędzie wisiały girlandy ledowych światełek – doprowadzały mnie do szału. Ludzie snuli się leniwie potrącając się bez słowa i patrząc przed siebie, jakby byli w transie. Ja też nie czułam się dobrze. W gardle miałam piekło, takie ogniste, jakby ktoś rozpalił w nim piekarnik typu “o boszszsz”, w głowie młot pneumatyczny typu „pospiesznym do Tworek”, w uszach oszalałą i jakąś dziwnie znajomą muzyczkę typu „sąsiad z lewej piąta rano”, a w sercu… nie, wcale nie maj! Grudzień! Na dworze był listopad, w sklepie grudzień?
Na wprost mnie stały wielkie regały z nagrobnymi zniczami, które sąsiadowały z gwiazdami betlejemskimi. Napis nad nimi „piękne święta dla całej rodziny” sugerował chyba, że aby święta były udane, należy tę rodzinę wymordować. Po lewej stronie złociła się choinka. Złota choinka obwieszona białymi gwiazdkami. Stosy pięknie opakowanych świątecznych prezentów piętrzyły się w alejkach zachęcając do kupna czekoladowych ozdób choinkowych, skarpetek z nosami reniferów i majtek w misiaczki. Pomiędzy tym krążyła piękna Śnieżynka w mini, sprzedająca czekoladowe Mikołaje. Stoisko ze światełkami choinkowymi kusiło migotem, brzęczeniem, buczeniem oraz krzykami – ludzie wyrywali sobie niektóre produkty wyzywając się od chamów i bydlaków.
Nagle poczułam się częścią wielkiej, wspaniałej, bożonarodzeniowej rodziny klientów.
Coś mnie opętało. Wrzuciłam do koszyka sześć opakowań świątecznej herbaty (były koszmarnie drogie, ale przecież to święta), facetowi w kurtce moro wyrwałam z ręki światełka i z chichotem pobiegłam z nimi do działu z ciastkami. Spojrzałam i od razu cukier mi skoczył, po czym wylądował telemarkiem na samym dole skali. Natychmiast wpakowałam do ust cztery pierniczki choinkowe malowane lukrem… Zakrztusiłam się, oparłam o ladę mięsną, chwyciłam karpia i podbiegłam do lodówek. Włożyłam rękę do środka i wyciągnęłam… uszka, zamrożone uszka z grzybami. Przyłożyłam do rozpalonej głowy. Napotkawszy pełen nagany wzrok jakiejś sprzedawczyni, pospiesznie włożyłam prawie rozmiękłe uszka do koszyka i pognałam dalej. Wiedziałam, że to nadchodzi, że muszę, muszę wydać wszystkie pieniądze, wysupłać nawet drobniaki, oddać całą gotówkę i kupić wszystko, co świąteczne bo inaczej oszaleję, albo gorzej – nie zaznam szczęścia w święta.
W chwilę potem kupiłam wodę mineralną z Mikołajem, gwiazdkowe podpaski na wszelki świąteczny wypadek. Papier toaletowy „Wszystkiego najmiększego” i lek na zgagę pod wdzięczną nazwą „Last Christmas”. Po chwili skuszona zapachami z działu piekarniczego wpakowałam do koszyka świąteczną włoską babę pannetone i pognałam do działu ubrań, gdzie królowały śpioszki w reniferki, majteczki w gwiazdeczki, kubraczki w choinki, swetry męskie w piękne bałwanki w szaliczkach i kamizelka…
Kamizelka tak świąteczna, że każdy powinien sobie ją (po)darować. W ten drugi, nie w ten pierwszy sposób, bo pierwszy grozi rozwodem – jeżeli pokażesz się w tym żonie, rękoczynami – jeżeli mężowi, traumą – jeżeli zobaczą to niewinne dzieci oraz szybkim transportem do szpitala w razie gdyby zobaczyli to sąsiedzi…
Oczy zaczęły mi łzawić. Głowa puchnąć. Serce walić… Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, zaplatane w kabelek od światełek wyrwanych facetowi w moro. Ręce wyciągnęły się w jej kierunku i zadrżały…
Święta mają wiele aspektów – podstawowym (i nie krzyczcie, że to nieprawda) jest ten finansowy. Wróciłam do domu z pustym portfelem, stosem świątecznego barachła i kamizelką, za którą powinnam dostać karę co najmniej chłosty.
W domu okazało się jakimś cudem, że znów jest listopad, że mamy kilkanaście kompletów kompletnie zbędnych światełek, że uszka trzeba wyrzucić bo wyglądają jak jakaś bura breja, że…
Z gorączką już więcej nie idę do sklepu. Naprawdę, bo jak to tak? Tu listopad, tu grudzień, święta za dwa miesiące, a ja mam jakieś zwidy… A może to nie ja zwariowałam, tylko jakiś marketingowiec?A może to po prostu świat zwariował?
A tak z ciekawości, czy u was już też zaczęły się święta?
Iwona Banach
materiał chroniony prawami autorskimi
Iwona Banach jest tłumaczką, nauczycielką, mamą dorosłej niepełnosprawnej dziewczynki, pożeraczką książek, szydełkoholiczką i straszną bałaganiarą. Interesuje ją dosłownie wszystko (no, może poza ekonomią i motoryzacją). Szczególnie kreatywna bywa w kuchni, choć rodzina twierdzi, że do jej obiadów zamiast solniczki należałoby dołączać gaśnicę (występujący w powieści pikantny sataraż nauczył ją przyrządzać tata). Nie jest aż tak roztargniona jak Regi, jedna z bohaterek, ale potrafiłaby schować masło do piekarnika, a kota do lodówki (gdyby nie to, że koty to zwierzęta przytomne i głośno protestują). Ta arcysympatyczna i pogodna osoba jest autorką książek Pokonać strach, Chwast, Pocałunek Fauna, Szczęśliwy pech, Lokator do wynajęcia, Czarci krąg, Maski zła oraz tłumaczką: Lilith, Zielone piekło, Za drzwiami, Koniec jest moim początkiem, Mistycy i magowie Tybetu, Migdał, Rzeźnik, Florencka gra, Syn Człowieczy. Otrzymała wyróżnienie w konkursie Twój Styl – Dzienniki Kobiet oraz wyróżnienie w konkursie Najważniejsze jest Niewidoczne dla oczu – za powieść Pokonać strach, pierwszą nagrodę w konkursie wydawnictwa Nasza Księgarnia za powieść Szczęśliwy pech.