NIE PODDAJĘ SIĘ TRUDNOŚCIOM, CZASEM W MYŚL HASŁA “AUT VINCERE, AUT MORI” – rozmowa z Marzeną Jarzyną, kobietą o wielu pasjach

Odsłony: 2574

9Dzisiaj przedstawiamy Państwu kobietę, która swoim życiowym optymizmem, zainteresowaniami i wiedzą mogłaby się podzielić z kilkoma malkontentami i jeszcze dużo by dla niej zostało. Po ukończeniu filologii klasycznej bynajmniej nie czuje się odrzucona przez system oświaty. Stara się wpoić swoim uczniom wiedzę i zarazić szacunkiem do wartości świata antycznego, a jeszcze bardziej do chrześcijańskich korzeni naszej europejskiej i polskiej kultury. Tłumaczy teksty ojców kościoła napisane w j. greckim lub łacińskim oraz prowadzi lektorat w Instytucie Teologicznym i w Wyższym Seminarium Duchownym. Podróżuje po całym świecie, czyta po cztery książki naraz, lubi rozmawiać z ludźmi i wspierać ich w problemach oraz snuje milion planów na przyszłość. Marzena Jarzyna, bo o niej mowa, to piękna duchem, niepełnosprawna osoba, która jest dowodem na to, że ograniczenia nie przekreślają nikogo, niezależnie czy przejawiają się jako fizyczna ułomność czy psychiczna słabość. Człowiek tyle jest wart, ile z siebie daje innym. Poznajcie ją.

Beata Grzywacz: Dzień dobry. Pani Marzeno, zanim zaczniemy rozmowę… ze zdziwieniem odkryłam, że ma Pani 3 imiona…

Marzena Jarzyna: Nawet 4! Marzena (wybór taty dla wymarzonej córki), Seweryna (narzucona przez babcię), Małgorzata (dodatek mamy), Anna (własna wola na bierzmowaniu).

B.K. Co zatem osoba o tylu pięknych imionach może powiedzieć o swoim życiu ?

Marzena Jarzyna: O moim życiu można by powiedzieć, że ukształtował je przypadek,  Jestem jednak głęboko przekonana, że to wola Niebios. Starożytni mówili, że „fortuna caeca est” (los jest ślepy), bardziej jednak przekonujące jest „fortes fortuna iuvat” (los sprzyja śmiałym). Mogę o sobie powiedzieć, że jestem kobietą, która już jako 5-latka chciała być nauczycielką, w szkole podstawowej, zafascynowana lekturami serii „O7 zgłoś się”, myślała, by zostać milicjantką    (ale w Szczytnie nie przyjmowano wówczas dziewcząt na inne kierunki jak tylko do drogówki). Pod wpływem Oazy zaangażowałam się w działalność na rzecz osób niepełnosprawnych.

B.K. Jak zatem potoczyły się Pani losy?

Marzena Jarzyna: Szkołę średnią wybrałam, kierując się bardziej przyjaźnią niż zdolnościami i stąd zamiast „mat-fizu” trafiłam na „human”. W ostatniej klasie liceum zaczęłam myśleć o medycynie i niewiele brakło, bym je zrealizowała. Zdany egzamin uprawniał mnie do pójścia na stomatologię, farmację, analitykę, ale skoro nie mogłam zostać „Judymem w spódnicy”, a poważne problemy zdrowotne zdecydowanie ograniczyły moje perspektywy zawodowe do spokojnego kierunku, to – wspominając swój udział w Olimpiadzie Języka Łacińskiego, wybrałam filologię klasyczną na KUL. Miałam potem, w zaciszu domowym, parać się tylko tłumaczeniami z greki i łaciny.

B.K. A jednak stało się trochę inaczej…

Marzena Jarzyna: Tak, powróciła myśl o powołaniu Stasi Bozowskiej i wskutek różnych okoliczności trafiłam w 1993 r. do tarnobrzeskiego „Hetmana” (I Społeczne LO), w którym pracuję do dziś. W międzyczasie skończyłam kilka kierunków  studiów podyplomowych, kursów i warsztatów doskonalących umiejętności zawodowe. Zdobyłam uprawnienia do uczenia języka polskiego, zarządzania oświatą. Uczyłam też wiedzy o kulturze, a nawet przez jakiś czas języka francuskiego. Dobrze się czuję, wykonując swój zawód – po prostu lubię uczyć. Kontakt z młodzieżą to zawsze nowe wyzwania, ale też ożywcze inspiracje i powiew świeżości w pedagogicznej rutynie.

B.K. To nie jedyne zajęcie, którym się Pani zajmuje?

Marzena Jarzyna: Zgadza się. Przez wiele lat prowadziłam lektorat w Instytucie Teologicznym i w Wyższym Seminarium Duchownym w Sandomierzu, a także w sandomierskiej PWSZ. A ostatnio wróciłam do swoich pierwszych pomysłów, czyli podjęłam studia z zakresu spektrum autyzmu. Zajmuję się też korektą różnych tekstów, książek. Zdarzało mi się jeszcze tłumaczyć teksty ojców kościoła napisane w j. greckim lub łacińskim (wydawane w serii Vox Patrum na KUL), a także różne teksty z łaciny późniejszej, dotyczące np. lokalizacji miast czy powołania różnych wspólnot i stowarzyszeń.

Z zamiłowania jestem ciocią dla moich krewniaków, jak również dla dzieci znajomych. Mam wielu chrześniaków, których darzę ciepłymi uczuciami. Lubię im organizować czas, zabawę, wyjścia na film czy ciekawe wycieczki.

B.K. Ostatnio wycofano łacinę praktycznie z każdej szkoły. Co Pani o tym myśli?

Marzena Jarzyna: Duże znaczenie przywiązuję do wartości świata antycznego, a jeszcze bardziej do chrześcijańskich korzeni naszej europejskiej i polskiej kultury. Jak wielu humanistów twierdzę, że bez znajomości starożytności nie zrozumiemy wielu procesów społecznych, kulturowych itp. Propagując takie podejście, przy bardzo przychylnym nastawieniu dyrekcji, udało mi się wprowadzić w „mojej szkole” we wszystkich klasach pierwszych obowiązkowe zajęcia nazwane elementami języka łacińskiego i kultury antycznej, do których opracowałam autorski program. Uczniowie mają okazję poznać słownictwo i podstawy gramatyki w takim stopniu, by poradzić sobie z tłumaczeniami prostych zwrotów typu „errare humanum est” (błądzenie jest ludzkie). Wielu uczniów po latach przyznaje, że te kilkadziesiąt opanowanych zwrotów pomogło im w różnych sytuacjach życiowych, a przede wszystkim w nauce języków obcych.

B.K. Jak zachęcić współczesnych uczniów do uczenia się łaciny? To chyba wielkie wyzwanie dla nauczyciela?

Marzena Jarzyna: W dobie panowania Internetu nie jest to takie trudne. Nie ma co prawda filmów po łacinie, ale istnieją portale społecznościowe, a na nich grupy miłośników antyku, którym zależy na propagowaniu języka łacińskiego i wartości starożytnych. Można też posłuchać piosenek z łacińskim tekstem (począwszy od przepięknych wykonań „Ave Maria”, poprzez kolędy „Silentio noctis” i pastorałki „Adeste fideles”, studenckie „Gaudeamus” czy okolicznościowe „Plurimos annos”, aż po bardzo współczesne „Tu es furiosa”, czyli „Jesteś szalona”), znaleźć wiele życiowych mott. I nie chodzi tu tylko o uwspółcześnione słownictwo (także i po to, by rozmawiać z sobą po łacinie, a przynajmniej umieć przedstawić się „Mihi nomen est Marzena”), ale o antycznego ducha, który łączy piękno, dobro i prawdę.

Na lekcjach sięgam do różnego rodzaju tekstów: historycznych, medycznych, prawniczych. Przygotowuję też wiele materiałów dodatkowych. Staram się aktywizować uczniów na wiele sposobów, a przede wszystkim uczyć ich tego, jak nie zrażać się zawiłościami gramatyki, a mając odpowiednie narzędzia (słownik, końcówki odmian i logicznie myślącą głowę) doprowadzić do końca i zyskać satysfakcję z dobrze wykonanego zadania (tłumaczenia, ułożenia własnego pytania czy przykładu na temat).

B.K. Czy w nowym systemie edukacji widzi Pani miejsce dla łaciny?

Marzena Jarzyna: Nikt jeszcze do końca nie wie, jak zakończy się edukacyjna reforma p. Zalewskiej, zwana też przez niektórych rewolucją (zachęcam, by sięgnąć do słowników i zaakcentować różnicę między „reformatio” a „revolutio”; zawsze z myślą, że jest jakieś „re”, czyli jest się do czego odwołać). Autorzy nie uwzględnili w proponowanej siatce godzin, która ciągle jeszcze się zmienia, lekcji języka łacińskiego jako przedmiotu obowiązkowego. Nie opracowano też jak dotąd podstaw edukacyjnych dla poszczególnych etapów i przedmiotów, stąd trudno powiedzieć, czy i w jakim zakresie znajdą się tam treści oraz lektury odwołujące się do antyku. Ale skoro „historia magistra vitae”, to trzeba mieć nadzieję, że łacina jakieś miejsce sobie znajdzie. Zwłaszcza, jeśli znajdą się mądrzy ludzie, którzy umiejętnie wplotą antyczne wartości do edukacji. „Veritas se ipsa defendit” (Prawda broni się sama).

B.K. Co jest dla Pani ważne w życiu?

Marzena Jarzyna: Co jest dla mnie ważne? Drugi człowiek, pojawiające się problemy i szukanie sposobów, jak sobie z nimi radzić. Nie poddaję się trudnościom, czasem w myśl hasła – „aut vincere, aut mori”(albo zwyciężyć, albo umrzeć). Cieszę się dużym zaufaniem wielu osób, którym staram się doradzić w różnych sprawach (nauki, zdrowia, życiowych wyborów itp.). To zgodnie z imieniem, którego patronką jest Maria Dobrej Rady. „Qui monet, quasi adiuvat” (kto udziela rady, to tak, jakby udzielał pomocy). Ale jeśli sama nie potrafię znaleźć skutecznych środków, to odsyłam ludzi do kogoś innego.

B.K. Czy ktoś miał wpływ na Pani życie?

Marzena Jarzyna: Osoby, które miały na mnie największy wpływ … moja prababcia Bronisława Niedźwiecka z domu Lewandowska oraz moja ówczesna dyrektor pani Maria Orzeł – Łysiak…. Babcię, która nie pozwoliła mówić o sobie „prababciu”, ceniłam za życiową mądrość, którą dzieliła się z innymi i przez co była bardzo poważana w swoim środowisku. Moją panią dyrektor za wszechstronne zainteresowania, umiejętność podjęcia rozmowy na każdy temat oraz niesamowitą dyplomację; za to, że dala szansę młodej nauczycielce z 5-letnim stażem i pozwoliła odkryć w sobie umiejętności organizacyjne.  Szczególną osobą jest dla mnie również mój tata, który zawsze zachęcał  mnie, bym nigdy się nie poddawała i dążyła do realizacji marzeń. Pomagał mi, gdy uczyłam się czytać i buntowałam się, składając pierwsze litery. Był przy mnie również, gdy uczyłam się jeździć na rowerze, spadłam i nie chciałam więcej na niego wsiąść. To on nauczył mnie jeździć samochodem, zanim zdobyłam prawo jazdy. Dlatego trudno teraz przyjmuję jego chorobę i nie mogę pogodzić się z brakiem z nim kontaktu.

B.K. Angażuje się Pani również społecznie …

Marzena Jarzyna: Tak. Robię to w zasadzie od zawsze. Już jako nastolatka byłam wolontariuszką w zakładzie opiekuńczym w Mokrzyszowie. Pozostało mi to do dziś. Szkoła, w której pracuję, współpracuje z Domem Dziecka w Skopaniu. Włączamy się zatem do wielu akcji charytatywnych, np. co roku przygotowujemy dla każdego dziecka paczkę mikołajkową – takich paczek robimy dużo, bo około 50.

Angażuję się również w sprawy osób starszych, zwłaszcza z chorobą Alzheimera, ponieważ właśnie na nią zachorował mój tata. Jestem członkiem Podkarpackiego Stowarzyszenia Pomocy Osobom z Chorobą Alzheimera, przez jakiś czas pełniłam nawet rolę członka Zarządu. Chcę,  a właściwie jako Stowarzyszenie chcemy, popularyzować wiedzę o tej chorobie, która niestety dotyka coraz więcej osób, ale na pewno nie jest zaraźliwa! Pomagamy chorym, by radzili sobie z problemami codziennego życia, póki jeszcze mogą, a opiekunom chcemy wskazywać, jak w tym niełatwym zadaniu pełno dobowej opieki nie zapomnieć o sobie. W każdy 3 piątek miesiąca organizujemy w Rzeszowie spotkania dla zainteresowanych z lekarzem, terapeutą, członkami rodzin osób chorych, którzy dzielą się swym doświadczeniem.

1
Wejdź na stronę Stowarzyszenia

B.K. Sama jest Pani osobą niepełnosprawną, ale widzę, że to w niczym Pani nie przeszkadza?

Marzena Jarzyna: Niepełnosprawność nie przekreśla nikogo, niezależnie czy przejawia się jako fizyczna ułomność czy psychiczna słabość Człowiek tyle jest wart, ile z siebie daje innym.

4

B.K. Pani hobby?

Marzena Jarzyna: Różnorakie, od języków obcych, poprzez badania nad pochodzeniem słów, poszukiwania ciekawych zwrotów (np. inskrypcje na cmentarzach),  medycynę (także niekonwencjonalną, np. leczenie metodą BSM), nowinki techniczne, do zwiedzania i poznawania świata. Lubię ponadto organizować różnego rodzaju spotkania (np. rocznice, jubileusze ciekawych zdarzeń), czy też  pełnić rolę przewodnika-amatora na wycieczkach. Kiedy czegoś nie wiem, to szukam do skutku – „finis coronat opus” (koniec wieńczy dzieło).

Lubię też pisać tradycyjne listy i kartki – czy to z okazji świąt, rocznic, z wakacji, całe zapisane moim drobnym pismem.

aaa

Jak śmiała się koleżanka ze studiów, mieszkająca na wsi, jej pan listonosz prosił, bym pisała większymi literami, bo on tak lubi czytać informacje ode mnie, a wzrok mu słabnie.

Nie pokusiłam się nigdy na pisanie pamiętnika czy bloga, choć byłoby o czym opowiadać i czym się podzielić z innymi (np. przepisy na ciasta).

Poza tym uwielbiam góry, „w których jest wszystko, co kocham”. Każda życiowa górka, to jak szczyt do zdobycia na trasie, jak cel, do którego warto dotrzeć, by sprawdzić siebie. Ale od jakiegoś czasu zachwycam się też pięknem morza, choć w dłuższy rejs bym nie popłynęła.

B.K. Czego by Pani nigdy nie zrobiła?

Marzena Jarzyna: Na pewno nie skrzywdziłabym drugiego człowieka, jak w przysiędze Hipokratesa „primum non nocere” (po pierwsze – nie szkodzić). Nawet widząc cierpienie bliskiej osoby, nie podałabym środka skracającego życie.

B.K. Pani motto życiowe to …

Marzena Jarzyna: „Dum spiro, spero” (póki oddycham, mam nadzieję).

B.K. Największy sukces?

Marzena Jarzyna: Sukces? To, że w ogóle żyję i chodzę. Borykałam się z różnymi zdrowotnymi problemami (których nie ma końca), przez prawie rok czasu nie chodziłam, więc tym bardziej cenię to, co udało mi się osiągnąć. A teraz wręcz w nadmiarze jeżdżę, chodzę (podróżnicze ADHD), coraz częściej jednak nie tylko dla przyjemności, a raczej z powodu licznych obowiązków.

Za sukces również mogę uznać tytuły przyznane mi przez młodzież „najbardziej cierpliwego nauczyciela” oraz „logistyka wszechczasów”.

2

8 3

B.K. Życie to jednak nie tylko sukcesy. Czasem przychodzą trudne chwile. Jak sobie Pani wtedy radzi?

Marzena Jarzyna: Jak sobie radzę w trudnościach? Może nie jest to popularne we współczesnym świecie, ale dla mnie najważniejsza jest modlitwa i całkowite zawierzenie Najwyższemu. Jak u Benedyktynów – „Ora et labora” (módl się i pracuj), a wszystko się ułoży. W trudnych sytuacjach zawsze mogę liczyć też na rodzinę oraz na przyjaciół, którzy dzielą trudy i mnożą radości.

B.K. Co zrobiła Pani w swoim życiu najbardziej szalonego?

Marzena Jarzyna: Hmmm – może dla innych nie jest to szaleństwem, ale dla mnie to było szalone. Chodzi to wyjazd na rozmowę do sióstr na Gródku, gdy powiedziałam rodzicom, że jadę do koleżanki. A że kłamstwo ma krótkie nogi, to na dworcu w Krakowie spotkałam sąsiada, który widział mnie w towarzystwie zakonnicy i nie omieszkał powiedzieć mamie.

Ale może bardziej szalona była  szaleńcza jazda do Krakowa, kiedy mój tata, mający problemy z pamięcią, uciekł ze szpitala i trzeba go było szukać na ulicach miasta. Pobiłam rekord życiowy, dojeżdżając do Krakowa w godzinę i parę minut! Był to Wielki Czwartek w kwietniu 2007 roku. Tata został znaleziony w szpitalnej piżamie, kapciach i szlafroku przez przypadkowego człowieka na budowie Ronda Lubicz, a że miał ze sobą kartkę z numerem mojego telefonu, to szybko uzyskałam informację, że jest cały i zdrowy. A z panem, który go znalazł, do tej pory mamy telefoniczny kontakt, wymieniając informacje i okolicznościowe życzenia. Dobrze, że przy tej jeździe nie było fotoradarów ani innych patroli. Ruch też był w miarę spokojny, gdyż udało się bezpiecznie dojechać. W ogóle to jeżdżę bezpiecznie. Mając prawo jazdy 30 lat, nie miałam żadnego wypadku ani stłuczki. Zaliczyłam tylko jakiś płotek przy cofaniu.

B.K. No to miała Pani szczęście.

Marzena Jarzyna: Tak, dużo szczęścia, bo ta przygoda mogła się różnie skończyć.

B.K. Książka czy film ?

Marzena Jarzyna: Zdecydowanie książka, papierowa, pachnąca jeszcze farbą drukarską. I to czasem kilka czytanych na raz – rano coś z literatury lub filozofii, w ciągu dnia artykuły związane z zawodem, ze zmieniającymi się przepisami, popołudniu jakaś pozycja z historii, polityki czy geografii, a do snu coś totalnie luźnego, jakieś romansidło lub dobry kryminał starej szkoły, czyli Artur Conan Doyle, Agata Christie czy Joe Alex. „Bardzo wiele książek należy przeczytać po to, aby uświadomić sobie, jak mało się wie” (M. Gogol). „Qui legit, intelligat” (kto czyta, niech zrozumie). Czytam codziennie, a każdy dzień zaczynam od … brewiarza.

B.K. To takie trochę nietypowe …

Marzena Jarzyna: Może i tak, ale proszę pamiętać, że myślałam kiedyś o „innym powołaniu”. Tak więc w jakiś sposób to do mnie wróciło.

B.K. Pozostaje mi zatem zapytać o Pani marzenia?

Marzena Jarzyna: Marzenia – na pewno podróż do Sankt Petersburga (mimo szkolnej rusyfikacji, mam ogromny sentyment do rosyjskiego języka, nawet przeczytałam „Annę Kareninę” w oryginale), może wydanie książki z artykułami o zwiedzanych przeze mnie kościołach Rzymu (drukowanymi kiedyś w sandomierskim „Powołaniu”) albo, jak namawiają mnie przyjaciele, wspomnienia z moimi życiowymi przygodami w podróżach (łącznie z pragnieniem, by pokierować tirem). Jak czasem „pół serio, pół żartem” mówię, że poszłabym jeszcze na medycynę, gdyby miał mnie kto na niej utrzymać. „Medice, cura te ipsum” (lekarzu, lecz się sam).

5

Opracowała Beata Grzywacz

Przeczytaliście Państwo premierowy wywiad z książki Tarnobrzeskie kobiety, którą nasz magazyn objął patronatem medialnym w ramach inicjatywy “Wspieramy projekt z pasją”.
Więcej informacji o tym projekcie można znaleźć tutaj:

materiał chroniony prawami autorskimi

Author: Klaudia Maksa

Blabla bla

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *