
Odsłony: 4352
W Tajlandii, w prowincji Kanchanaburi, około trzystu kilometrów od Bangkoku znajduje się niewielki klasztor buddyjskiLuangta Bua Yansampanno. Przeor Phra Acharn i mnisi miłujący spokój żyją wspólnie na jednym terenie z tygrysami bengalskimi oraz innymi zwierzętami z dżungli. Mnisi zajmują się ochroną zagrożonych wyginięciem zwierząt, zapewniając im schronienie w murach świątyni. Opiekują się nimi, karmią je, pielęgnują i leczą.
Autobus do klasztoru buddyjskiego Luangta Bua Yansampanno w prowincji Kanchanaburi odjeżdżał sprzed hotelu wczesnym rankiem. Usadowiłam się koło okna, wyjęłam przewodnik i zaczęłam czytać niezwykłą historię powstania świątyni tygrysów w górach Tajlandii. Okazało się, że kilkanaście lat temu przeor klasztoru, otrzymał dziwny prezent. Chłopi przynieśli mu dwa tygrysiątka, których matkę zabili kłusownicy. Acharn przygarnął kocięta i nazwał je Burza i Piorun. Tygrysięta stały się sławne w całym świecie. Klasztor zaczął się zapełniać tygrysami. Obecnie w Luangta Bua Yansampanno mieszka kilkanaście wielkich kotów. W związku z uratowaniem pierwszych tygrysków, po prowincji Kanchanaburi krąży legenda:
„Pewnego razu buddyjski mnich wędrował przez góry. Nagle usłyszał żałosne skomlenie dobiegające z dna przepaści. Dwa tygrysiątka bezradnie próbowały ssać martwą matkę. Poruszony ich losem, mnich rzucił się w przepaść, by stać się pożywieniem dla kociąt…”
Zajęta czytaniem, nie zwracałam uwagi na krajobraz za oknem. Kiedy autobus zatrzymał się na krótki postój przed niewielkim zajazdem, spojrzałam oszołomiona na otaczający mnie widok. Góry pokryte wspaniałą roślinnością, w oddali pola i malownicze wioski, poprzecinane wstęgami rzek, bezchmurne niebo, a wokół cisza, przerywana śpiewem ptaków.
– Prawie jak w raju – pomyślałam, pijąc pośpiesznie kawę. Kierowca z uśmiechem zapraszał do autobusu. Spojrzałam na zegarek – Jeszcze około pół godziny i zobaczę tygrysy, może uda mi się jakiegoś pogłaskać? – marzyłam w duchu.
Mnisi buddyjscy wierzą, że ludzie i zwierzęta mogą żyć w pokoju. Wierzą w reinkarnację i to, że zwierzęta, w ich poprzednich egzystencjach, mogły być przyjaciółmi ludzi.
Autobus ruszył, żeby po chwili znowu zatrzymać się przy przydrożnym sklepiku. Tutaj kupiłam trochę chleba z masłem i owoców jako dary dla mnichów. Taki jest zwyczaj, że wszyscy którzy przyjeżdżają do klasztoru powinni złożyć dary. Mnisi przyjmują tylko pożywienie i to zapakowane w woreczki foliowe, które należy podawać obiema rękami. Podanie czegokolwiek jedną ręką uważane jest za brak szacunku.
– Dobrze, że zabrałam ze sobą ten gruby przewodnik. Nieporęczny był, to prawda, ale przynajmniej dowiedziałam się wielu rzeczy na temat zwyczajów w Tajlandii – pomyślałam lekko przyciskając do boku, obciążoną książką, torbę.
Parking przed świątynią był jeszcze pusty.
– Zdążyłam przed tłumem turystów – uśmiechnęłam się w duchu, wchodząc na teren sanktuarium. Przy wejściu, pochylając się w geście wai, przywitał mnie ubrany w tradycyjny pomarańczowy strój, młody mnich. Z uśmiechem przyjął dary i zaprowadził do małego pomieszczenia, gdzie otrzymałam do podpisania oświadczenie, że wchodzę na własne ryzyko i instrukcję zachowania się w rezerwacie.
Instrukcja informowała, że do świątyni może wejść jednocześnie tylko kilka osób. Nie wolno się ubierać na czerwono i pomarańczowo. Ten kolor jest zarezerwowany dla mnichów, żeby zwierzęta nie pomyliły opiekuna z turystą. Nie wolno głośno mówić, nie wolno fotografować zwierząt z fleszem, nie należy wnosić żadnych niepotrzebnych rzeczy. Głaskać pręgowanego kota i karmić kociątka można tylko w obecności mnichów. A najlepiej to nie zbliżać się do nich bliżej, niż na odległość kilku metrów.
Mnich prowadził mnie przez dziedziniec, opowiadając o życiu zwierząt w rezerwacie. Z daleka widziałam na wybiegu w obecności opiekuna ogromnego tygrysa. W innym miejscu młodsze koty bawiły się piłką. Szalały zupełnie jak domowe kociaki.
Na terenie świątyni żyły również inne zwierzęta między innymi pawie, krowy i jelenie.
Na koniec mój przewodnik skierował się do stojącego na uboczu budynku.
– To dzieciniec tygrysiątek – powiedział. – Tutaj można pogłaskać i nakarmić małego kociaka.
– Czym się karmi takie kocie dzieci? – zapytałam.
– Mlekiem, tak jak ludzkie dzieci – uśmiechnął się podając mi dużą butelkę ze smoczkiem. Po chwili przyniósł w objęciach rozkosznego chyba trzymiesięcznego kociaka, który zabawnie machał wielkimi łapami i śmiesznie marszczył nos, odsłaniając wcale nie małe zęby.
Położyłam tygryska na kolanach, podając mu butelkę. Chwycił łapczywie smoczek i zaczął ze smakiem ssać mleko lekko przy tym sapiąc przez nos. Głaskałam tego słodkiego około dziesięciokilogramowego futrzaka z radością, mimo, że dotyk jego futra przyniósł rozczarowanie. To nie była miękka sierść domowego kotka. Okrywa tych wspaniałych zwierząt była szorstka, trochę podobna w dotyku do futra psa wilczura.
Krótka, ale niepowtarzalna wizyta w klasztorze dobiegała końca. Na wejście oczekiwała długa kolejka następnych zachwycających się pręgowanymi futrzakami.
Ale nie koniec opowieści o dzikich zwierzakach. Daleko na północy Tajlandii w pobliżu przejścia granicznego z Birmą w tzw. Złotym Trójkącie w prowincji Cziang Raj jest przepiękna świątynia skalna, gdzie żyją w wielkim skupisku, przez nikogo nie niepokojone, a wręcz przeciwnie, czczone i karmione małpy. Są tak bezczelne, że nie robią sobie nic z przechodzących obok ludzi. Kiedy podałam małpie banana, bardzo delikatnie wzięła go do ręki, spróbowała i ze złością wyrzuciła. Cóż banany jej się przejadły, pełno tego było wokół, wolała orzechy, ale tych niestety nie miałam. Małpa prychnęła niezadowolona i obrażona odwróciła się tyłem do mnie.
Małe cudne małpki przytulone do matek, stare małpiszony, pary małżeńskie i mnóstwo innych strojących prześmieszne miny zwierzaków widać było na murach, ołtarzach, nad basenem, na trawniku.
Oczywiście zachciało mi się dotknąć taką małpkę, sprawdzić jakie jest jej futerko. Niewiele myśląc wyciągnęłam rękę i pogłaskałam po grzbiecie. I okazało się prawdą powiedzenie, że człowiek całe życie się uczy, a i tak głupi umrze. Przecież wiedziałam, że nie wolno do żadnego zwierzęcia podchodzić od tyłu, wiedziałam, że może dziwnie zareagować, że to jest dzikie zwierzę, ale w takiej chwili chyba człowiek nie myśli rozsądnie, zwłaszcza kiedy wokół tyle cudnych rzeczy.
Małpa z wrzaskiem, piskiem, wręcz krzykiem odwróciła się, walnęła mnie ze złością w nogę, dobrze, że miałam dżinsy, a nie cienkie spodnie, bo pazury jej ześliznęły się po materiale. Odskoczyła parskając i plując na mnie. I tak ze śmiechem turystów, oglądających incydent zakończyło się moje bliskie spotkanie z małpą. Ale futerko miała cudownie miękkie i delikatne.
Odwiedziny w ogromnym rezerwacie krokodyli na długo pozostaną w moich wspomnieniach. Widziałam takie mnóstwo tych strasznych zębatych zwierząt, że jeszcze dzisiaj na samą myśl o nich, przechodzą mnie dreszcze. Ogrzewany specjalny inkubator sprawiał dziwne wrażenie. Półki pełne jajek wielkości naszych kaczych lub gęsich, stanowiły miejsce wylęgu tych, do smoków archaicznych podobnych zwierząt. Kiedy tak zaglądałam do małego gniazdka, gdzie przeniesiono jajka z już klującymi się krokodylkami, usłyszałam stukanie, szelest i zobaczyłam, że z jajek wyłażą małe długie i wcale nie groźnie wyglądające gady.
Ale kiedy spojrzałam na zewnątrz i zobaczyłam te, które się już wykluły już nie myślałam, że nie są groźne. Miały otwarte paszcze, pełne zębów. Leżały jak martwe, jak wielkie kłody drewna, jakby sztuczne, bez jednego drgnięcia i wyglądały jak wypchane kukły krokodyli. – „Może nie zauważy, może śpi mocno, bo jakieś muchy łażą mu po pysku, a on ani drgnie” – pomyślałam, bo bardzo chciałam zrobić zdjęcie z bliska takiej rozwartej maszynki do mielenia mięsa. Z duszą na ramieniu powoli podchodziłam do krokodyla, gotowa do natychmiastowej ucieczki, tylko aparat fotograficzny zawiesiłam na szyi, żeby w razie gwałtownego odwrotu nie upuścić go na ziemię. Chwila napięcia, szczęk migawki i… jest! Mam go z bliska. Kiedy byłam już w bezpiecznej odległości, usłyszałam kłapnięcie i paszczęka pełna ostrych zębów zamknęła się, a gad powoli zsunął się do wody. Więc jednak nie był sztuczny.
Tekst i fotografie: Danuta Baranowska
Artykuł chroniony prawami autorskimi!
Kochana Pani Danusiu!
Piękne zdjęcia i fascynujące opisy. Tak sobie pomyślałam, że w tym jednym artykule zawarte jest spełnienie marzeń mojego i mojej M. o pogłaskaniu tygrysa i moje o spotkaniu oko w oko z krokodylem. Niespełnione nigdy ale po tak pięknym opisie jakby bardziej realne. Wiem, że my też pogłaskałybyśmy tą małpę a potem razem śmiałybyśmy się z tego jeszcze długo. Dziękuje bardzo. Pozdrawiam Ewa
To już mój nawyk co tydzień wchodzić na strony Zycia i Pasji.Znowu z otwartymi ustami przeczytałam wspaniały artykuł, i przyznam się szczerze jako wielbicielce zwierząt pozazdrościłam takich wspaniałych przeżyć,a szczególnie tak bliskiego obcowania z naturą .No cóż pogłaskałam swojego rudego kota wyobrażając sobie że to wielki kot i tylko tyle mogłam zrobić sobie przyjemności. Pozdrawiam autorkę i proszę o więcej
Witam serdecznie. Po przeczytaniu fotoreportaży Pani autorstwa jestem pod ogromnym wrażeniem przepięknych opisów otaczającego nas świata. Gratuluję, i życzę wielu tak trafnych i pieszczących duszę opisów, tych miejsc które już zostały przez Panią zauważone, oraz tych które czekają jeszcze na odkrycie. Pozdrawiam Z.P.