
„ROCK ME AMADEUS”, czyli odcinek drugi cyklu Luizy Dobrzyńskiej “Wierzę w zwierzę”
Odsłony: 216
“Wypluj natychmiast!”- zażądałam.
Suczka posłusznie pochyliła łeb i wypluła mi pod nogi maleńkie, piszczące kociątko. Potem zrobiła stójkę i zaczęła popiskiwać błagalnie. Wyraźnie prosiła, by nie zabierać jej znaleziska. Co było robić? Zabrałam maleństwo do domu. Nawet mama się wzruszyła. Niestety ku naszemu zmartwieniu kotek nie przeżył kilku dni. Może właśnie dzięki temu wypadkowi mama nie zaprotestowała, gdy następnej zimy wylądował u nas Amadeusz.
Trudno przeforsować swoją wolę, gdy jest się dzieckiem. W domu decydują wtedy rodzice i nie ma na to rady. Trzeba przyznać, że byłam dzieckiem wyjątkowo upartym (co zresztą zostało mi do dziś) i wciąż znosiłam do domu wszystko, co się ruszało: duże owady, żaby, jaszczurki, pisklęta wypadłe z gniazd. Rzecz jasna trafiały się bezpańskie psy i koty, które jednak ku mojej rozpaczy lądowały w schronisku. Pewnego dnia przyniosłam do domu szczura z zajęć zoologii w Pałacu Kultury – oczywiście hodowlanego. Mama nie wytrzymała i spuściła mi porządne lanie, ale szczur został, a więc się opłaciło. Był bardzo oswojonym, przyjaznym stworzeniem, na widok człowieka cieszył się jak piesek. Nawet mama z czasem się do niego przekonała. Myślała pewnie, ze zapomnę o większych stworzeniach, ale tu się przeliczyła.
Przed rozwodem rodziców mieliśmy psa, dalmatyńczyka. Dysponował on najgorszą możliwą mieszaniną cech – był silny jak byk, agresywny jak diabeł i głupi przy tym jak but. Mnie i mamę tolerował, kochał tylko ojca. Po rozwodzie nie mógł się nim zajmować, a mama nie chciała, bo przewracał ja niemal na każdym spacerze i nie słuchał się, biedne psisko trafiło więc do nowych właścicieli. Szczęśliwie byli to dobrzy ludzie i mieli dom z ogrodem. Ja czułam się osamotniona, po jakimś czasie mama pozwoliła mi więc na adopcję małego psiaka ze schroniska. Kota nie chciała za żadne skarby, zwłaszcza że zgodziła się przetrzymać dwa dni kociaka koleżanki, a on zapchlił nam cały dom. Pół roku walczyłyśmy z tą zarazą i mama zraziła się wtedy do kotów bardziej niż kiedykolwiek. Tak więc wzięłam małego kundelka. Niestety po jakimś czasie uciekł i nie wrócił. Następny był u mnie raptem dwa dni – ktoś go ukradł. Jak pech, to pech. Mama stwierdziła, że ze schroniska brać nie warto, trzeba wychować od szczeniaka i kupiła mi na bazarze coś, co po wyrośnięciu miało być wilczurem. Okazało się suczką, przyzwoicie skundloną. Nazwałyśmy ją Tania. Kochała cały świat, była wesoła i łagodna, przeważnie więc biegała za mną bez smyczy. Któregoś dnia, gdy wracałyśmy ze spaceru, dopiero wchodzac do klatki schodowej zauważyłam, że Tania niesie coś w pysku.
– Wypluj natychmiast! – zażądałam. Suczka posłusznie pochyliła łeb i wypluła mi pod nogi maleńkie, piszczące kociątko. Potem zrobiła stójkę i zaczęła popiskiwać błagalnie. Wyraźnie prosiła, by nie zabierać jej znaleziska. Co było robić? Zabrałam maleństwo do domu. Nawet mama się wzruszyła. Niestety ku naszemu zmartwieniu kotek nie przeżył kilku dni. Może właśnie dzięki temu wypadkowi mama nie zaprotestowała, gdy następnej zimy wylądował u nas Amadeusz.
Miałam wtedy już osiemnaście lat i szykowałam się do matury. Zima była siarczysta, nie taka jak teraz, kiedy ledwie śnieżek posypie. Termometr wskazywał dobre 20 stopni poniżej zera, gdy kolega – do dziś pamiętam, nazywał się Krzysiek Hanulak, ciekawe co się z nim teraz dzieje – przyniósł mi wielkie pudło, a w nim małego kociaka. Został znaleziony na chodniku przed sklepem, wygłodniały i przemarznięty. Dałam mu trochę żarcia i przyprowadziłam Tańkę, by się zapoznali. Kociak zrobił typowy koci grzbiet, prychnął, Tańka wzięła ogon pod siebie i uciekła do kuchni. Tak zaczęła się ich znajomość. Z czasem przybrała łagodniejszą formę, głównie dzięki memu uporowi. Trzymałam kociaka na kolanach i nie pozwalałam mu się ruszyć. Tańka go obwąchiwała i lizała, a on parskał i prychał. Wreszcie przekonał się, że wielkie bydlę nie ma zamiaru go zjeść i zaakceptował karesy suni. Po jakimś czasie spali zgodnie na jednym posłaniu i jedli z jednej miski. Stali się takimi przyjaciółmi, że jak szłam z Tanią na spacer, to Amiś czatował pod drzwiami i nie chciał odejść, póki nie wróciłyśmy.
Kotek otrzymał imię Amadeusz. Po Mozarcie? Nie całkiem, raczej dla uczczenia modnego wtedy przeboju „Rock me Amadeus”, za którym przepadałam. Był zwykłym, białoburym piwnicznym mruczkiem, niczym więcej i czasami miałam wrażenie, że trafił do mnie dla unaocznienia faktu, że rodzice czasem miewają rację. Paskudził pod meblami, szczególnie pod moim łóżkiem i pod wanną, nie lubił „miziania”, kaprysił niemożliwie przy jedzeniu i ciągle chorował. Potrafił być agresywny. Wyraźnie nie lubił ludzi, nas długi czas ledwie tolerował. Miłość i cierpliwość zrobiły swoje, przekonał się do ludzi na tyle, by nie uciekać, gdy ktoś chce go pogłaskać, ale inne problemy zostały. Wreszcie zaczął chudnąć i marnieć mimo że czasem karmiłam go wręcz na siłę. Weterynarze nie bardzo wiedzieli co mu jest, albo wiedzieli i nie mówili, bo w tamtych czasach nie było w Polsce karm weterynaryjnych i prawdę mówiąc kot cierpiący na niewydolność nerek był z góry skazany. I tak dziwne, że dożył jedenastu lat. Trzeba tu wspomnieć, że koty są w ogóle zwierzętami bardzo delikatnymi, jako zwierzęta wolno bytujące rzadko przeżywają dłużej niż pięć lat, a nerki to ich słaby narząd. Najbardziej narażone są kastrowane kocury, ponieważ po tym zabiegu ich cewka moczowa ulega pewnemu zwężeniu, dlatego jeśli mamy kastrowanego kocura, lepiej od razu po zabiegu przestawić go na specjalistyczną karmę dostępną w każdym gabinecie weterynaryjnym. Również sterylizowanym samiczkom lepiej na wszelki wypadek ją podawać, kiedy wchodzą w wiek powyżej dziesięciu lat.
Ma się rozumieć, że próbowałam go ratować. Kroplówki szły codziennie, to była właściwie jedyna działająca metoda na wypłukanie złogów z nerek i pęcherza. Niestety tego, czego Amiś naprawdę potrzebował, nie mogłabym zdobyć za żadna cenę. Bardzo biedak nie lubił tych kroplówek, prosił, żeby dać mu spokój i w głębi serca wiedziałam, że tak właśnie byłoby najlepiej. Nie potrafiłam jednak zaprzestać wysiłków. Któregoś dnia Amadeusz wypatrzył moment, gdy obie z mamą wyszłyśmy z domu i umarł przed naszym powrotem. Byłyśmy zrozpaczone. My oraz następczyni Tańki – Iman i drugi kot Bruna. O nich opowiem następnym razem.
C.d.n.
Był to drugi odcinek cyklu “Kapłanka bogini Bastet” autorstwa Luizy Dobrzyńskiej


Luiza Dobrzyńska – technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Długie lata pracowała z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat… Autorka 5 książek: „Dusza”, „Kawalkada”, „Dzieci planety Ziemia”,, „Jesteś na to zbyt młoda” , „Wiedźma z Podhala” oraz ebooka „Procesor duszy”, będącego kompilacją „Duszy” i „Kawalkady”. Jest także autorką kryminału, który cierpliwie czeka na wydawcę